Wiele lat temu, szczerze przyznaję, trafiając na liczne rozczarowania na tym polu - przestałam interesować się polską sceną rockową. Przed kilkoma tygodniami natomiast, zupełnym przypadkiem, w moje ręce trafiła płyta (piąta już, jak się okazuje, w dyskografii zespołu) "Colloids" młodej, polskiej grupy Walfad (We are looking for a drummer), która totalnie odmieniła moje poglądy na ten temat... Ale po kolei:
Walfad, polski zespół szerzący naprawdę ambitną odmianę rocka progresywnego, powstał w roku 2011. Skład formacji przedstawia się następująco: liderem, kompozytorem i autorem naprawdę rewelacyjnych tekstów jest Wojciech Ciuraj - wokal, gitara, mandolina. Przy gitarze słyszymy także Pawła Krawca, za instrumentami klawiszowymi stoi Dariusz Tatoj. Do tego mamy jeszcze w składzie gitarzystę basowego - Radosława Żelaznego oraz perkusistę - Jakuba Dąbrowskiego.
Na swoim koncie młodzi muzycy mają już pięć doskonale przyjętych albumów: "We Are Looking For A Drummer" (2012), "Ab Ovo" (2013), "An Unsung Hero, Salty Rains & Him" (2014), "Momentum" (2016) oraz "Colloids" (2018).
Spis utworów: "Intro"/ "W Kotle"/ "Synowie Syzyfa"/ "Koloidy"/ "Rdza"/ "Brudne Pisanie"/ "Chodzić Po Wodzie".
Choć muzycy ewidentnie poruszają się w szeroko pojętej estetyce rocka progresywnego, nietrudno doszukać się śmiałych eksploracji rejonów muzyki jazzrockowej, czy nawet odniesień do korzeni bluesa. "Colloids" to jednak propozycja nie dla tych, którzy z dziennikarską precyzją zamierzają sięgnąć po kolejny wart odnotowania album, rozbierając go na czynniki pierwsze i po kawałku wrzucając do odpowiednich, znanych sobie od lat szufladek. To album, który - ponad wszelkimi podziałami, wbija, po prostu, w fotel i otwiera oczy, uszy i serce. A potem - nakazuje wstać, ruszyć w niepogodę i ... żyć, ponad przeciętnością, podjąć każde wyzwanie!
Zarówno rozwiązania brzmieniowe, jak i poetyckie, lecz jakże stanowcze, mocne i nieprzebierające w słowach teksty autorstwa Ciuraja bezpardonowo, z młodzieńczą werwą i stanowczością, a także walecznością serca i buńczucznością nie pozwalają na jednolitość, nijakość i bezmyślne trwanie w obrastającym coraz twardszą skorupą świecie.
To muzyka, której zdecydowanie powinno się słuchać w słuchawkach na uszach, wyłączając się z całego zewnętrznego świata - a zapewniam, że efekty tego odczuć można silnie już podczas krótkiego "Intro", które wówczas nagle, nieoczekiwanie, wciągnie nas w świat, o jakiego istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Pierwsze kroki z "Colloids" przyrównać można - bez żadnej przesady - do tego, co czujemy za każdym razem, gdy w odtwarzaczu rozkręca się powoli muzyka takiej legendy jak Yes - kiedy rozwijając dywan wielobarwnych struktur, zgniata, miażdży, uwiera, podstępem ogromnym wkradając się do wnętrza i zmuszając serce do bicia w wyznaczonym rytmie. Tak, by już po chwili, obudzić pragnienie - nie do opanowania - by znaleźć się tam, wniknąć do epicentrum zdarzeń i cząstkami siebie zlać się z istotą muzyki, płynąć jej ścieżkami.
Album doskonale zrealizowano, uwypuklając pięknie efekty stereofoniczne, które wzmagają poczucie jedności ze światem prezentowanych dźwięków. Nie braknie tutaj mocnego, ciężkiego grania, lecz można także odnaleźć prawdziwie balladowe, liryczne fragmenty. Niepowtarzalne brzmienie zespołu wzbogaca dodatkowy instrument, jakim jest mandolina, wyeksponowana cudownie w utworze "Synowie Syzyfa".
Muzyka niesamowicie pięknie koresponduje z tekstami, które - czytane osobno zdawać się mogą zbyt trudne, ambitne, do wplecenia w tak dynamiczne dźwięki. Lider zespołu jednak głębokim, ciemnym głosem, z aptekarską wręcz starannością odmierza słowa tak, że każde z nich dźwiga za sobą ciężar odpowiedzialności, który nie ma szans zginąć w morzu muzyki zalewającej w tym czasie duszę bezmiarem potęgi i piękna. W tym wszystkim nie braknie jednak świetnych solowych popisów muzyków tworzących zespół, którzy - współistniejąc w tej naprawdę świetnej grupie całym sobą, potrafią także zaistnieć jako "klejnot pogranicza".
Poetyckie teksty, dotykające ważnych, trudnych tematów, pozostawiają wyraźne ślady w każdej głowie, do której dotrą, wbijając się w myśli, świdrując bezlitośnie i uwierając w wygodne życie. Jednym z najbardziej uderzających utworów, którego można by bez końca słuchać, jest tytułowa suita - "Koloidy", zbudowana z trzech części. Monumentalne brzmienie i wielowątkowość, a także ambitne teksty i rozwiązania dźwiękowe sprawiają, że w myślach bez problemu przenosimy się do najlepszych czasów spod znaku rocka symfonicznego. Potęgę słów podkreśla potężna moc muzyki, która po niesamowitym instrumentalnym teatrze emocji, przed dalszym huraganem na chwilę zatrzymuje się w oazie wyśpiewanej z wielkimi oddaniem i nadzieją: "i jak Koloid trwaj, klejnot pogranicza".
Zresztą, jak sam autor przyznaje w przedostatnim utworze, pomiędzy genialnie rozbudowanymi formami instrumentalnymi, "Słowo ma głaskać pod włos". Tym oto sformułowaniem można w zasadzie określić "Colloids" jako całość - album, który podstępnie zjednuje sobie serca odbiorców głaszcząc nas pięknem, jednakże... budującym sprzeciw, rozpalającym ogień i nakazującym działanie. Rozkazującym wychylić się przed szeregi tych, którzy "Równi, mułem brudni a czyści od wszelkich myśli wyższych"; a jednocześnie zapewniającym, że "nawet dryfując można obierać przeciwny kurs".
Dla mnie - cudowna niespodzianka, wspaniały, mocny akcent budzący nadzieję i otwierający przede mną drzwi do świata, który myślałam, że istnieć jeszcze może jedynie w korytarzach marzeń, w roztapianych słońcem wspomnieniach, które nikną w głowach przepełnionych codziennymi błyskotkami, w jakie próbuje się dziś przystroić tandetę.
Jestem oczarowana, totalnie!
Marta Ratajczak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz