środa, 16 kwietnia 2014

Andrzej Olejniczak Quartet: Live At Altxerri (Olej, 2004)





W odległym hiszpańskim Bilbao żyje sobie kolorowo i równie kolorowo tworzy nasz czołowy, a właściwie niezrównany, Saksofonista. Saksofonista, o którym - ilekroć pomyślę - na usta cisną się słowa "Facet z klasą".

Na łamach Babskiego Ucha opisuję Muzykę, która przemawia do mnie w pewien określony sposób, zdobywając moje zaufanie. Jest to Muzyka pełna szczerości, w której można odczytać piękne odzwierciedlenie artystycznej duszy tworzących ją Muzyków, świadcząca tym samym o pewnych wspaniałych cechach ich określających.

To samo dotyczy naszego "Faceta z klasą" - Andrzeja Olejniczaka. Bardzo wrażliwy tak Artysta, jak i po prostu (lub raczej "aż"!) Człowiek tworzy Muzykę rodzącą się z pasji, potrzeby wyrażenia siebie oraz podzielenia się zgromadzonymi wewnątrz artystycznej duszy emocjami.

29 listopada 2003 roku w hiszpańskiej miejscowości San Sebastian odbył się niezapomniany (jak mniemam) koncert, który zarejestrowano, by wydać go rok później nakładem wytwórni Olej. Był to koncert kwartetu Andrzeja Olejniczaka w klubie Altxerri, zagrany w składzie: Andrzej Olejniczak - saksofon sopranowy i tenorowy, Ivan "Melon" Gonzales Lewis - fortepian, Jules Bikoko - kontrabas oraz Julian Vaughn - perkusja.

Album zawiera sześć kompozycji: trzy z nich - autorstwa Andrzeja Olejniczaka ("Call It A Dream", "Viuda Negra" i "Zamora"), "UMMG" Billy'ego Strayhorna, "Cryin' Blues" Eddie'go Harrisa oraz "Night And Day" Cole'a Portera.

Muzyczna opowieść zrodzona w Altxerri rozpoczyna się utworem "UMMG", którego bajkowy niemal wstęp płynący zaczepnym, czarującym saksofonem wwierca się z miejsca w umysł słuchacza, sadzając go na widowni z szeroko otwartymi ustami, zasłuchanego, zadumanego... oczarowanego! Kiedy publiczność jest już gotowa porzucić ostatnie okruchy rzeczywistości, zostawiając ją w tyle w szaleńczym, obłąkańczym niemal pędzie za rodzącymi się dźwiękami, prowadzącymi do świata magii i snów, do cudnego, emanującego pewnością siebie i zdecydowaniem saksofonu lidera dołącza z wolna głęboki, ciemny kontrabas, budujący przestrzeń dla dźwięków Olejniczaka, a zaraz po nim milionem srebrzystych dzwoneczków zrodzonych z talerzy perkusyjnych wbiega tanecznym krokiem perkusja. Oczarowani...? Ba, jakby tego było mało, po chwili do tria dołącza silny, zdecydowany fortepian podejmujący walkę z saksofonem. I tak, podczas gdy saksofon kusi uwodzicielsko orzeźwiającym chłodem muskającym skrzydła podczas lotu wśród ptaków, fortepian proponuje ciepłą kąpiel w skąpanym słońcem, rozgrzanym piasku, trzymając nas twardo przy ziemi. W piękny kontrast między tymi dwoma cudnymi, nieziemsko wręcz rozpędzonymi malowniczo instrumentami, wplata się ciepły, ciemny kontrabas flirtujący nieśmiało z jasną, chłodną perkusją. Prawdziwy taniec pełen kontrastów i najróżniejszych barw! Taniec pełen emocji i temperamentu, wzbudzający pod stopami prawdziwy ogień na tej rozgrzanej, hiszpańskiej ziemi. W utworze uwagę przykuwa (jakkolwiek śmiesznie to brzmi, gdyż cały utwór sam w sobie przykuwa uwagę tak silnie, że nie sposób skoncentrować się na niczym innym!) wspaniałe solo kontrabasu z pogrywającym z cicha fortepianem. Przepiękny, genialny wręcz saksofon prowadzi słuchacza do drugiej kompozycji ma płycie, jakim jest rozpoczynający się po obfitych brawach zgromadzonej w Altxerri publiczności "Cryin' Blues". Tu Panowie startują z muzyką niemal jednocześnie, nikt jednak ze zgromadzonych doskonałych instrumentalistów nie przyćmiewa blasku saksofonowego geniuszu Andrzeja Olejniczaka. Dopiero gdy ten milknie, w otoczeniu porywczej perkusji, po krótkim pojedynku stoczonym z cudnym, ciepłym kontrabasem, na prowadzenie wysuwa się fortepian. Wspaniały Ivan "Melon" Gonzales Lewis dopiero teraz daje słuchaczowi odczuć cały słodki ciężar spoczywającego na nim ładunku geniuszu, oddając się z olbrzymią pasją cudnej dźwiękowej podróży w przepięknym solo. Prawdziwe ciary na plecach pojawiają się jednak, kiedy dołącza rozgrzany, porywczy saksofon, rzucając nas w sam środek dźwiękowej burzy piaskowej, siejąc spustoszenie trąbą powietrzną, wyciągającą z zaczarowanej i rozkochanej publiczności wszystkie najgłębiej skrywane emocje. Tu pałeczkę przejmuje opętana cudnym szałem, rozentuzjazmowana perkusja pod pałeczkami Juliana Vaughna - ach, co za solo...! 

Urwany nagle, jakby zawieszony w próżni utwór otwiera drzwi do trzech pięknych kompozycji samego lidera. Pierwszą z nich jest "Call It A Dream". Po porywającym pokazie siły i temperamentu w dwóch poprzednich utworach, tu następuje piękne wyciszenie, by cudnym, tęsknym saksofonem poruszyć najczulsze struny w słuchaczu, dając jednocześnie ukojenie i przenosząc nas do krainy ciepła i łagodności. Na straży ciepła staje - otaczając nas silnym ramieniem - wspaniały kontrabas, prowadzony wprawnymi rękoma Julesa Bikoko. Przepiękną, niezwykle emocjonującą balladę płynącą ciemnymi, głębokimi dźwiękami cudnego kontrabasu, podejmuje następnie fortepian, po którym powraca tak wyczekiwany saksofon Andrzeja Olejniczaka, czyniąc balladę najprawdziwszym cudem. "Viuda Negra", druga z kompozycji Olejniczaka, płynie pełnym boleści i smutku, nostalgicznym głosem pięknego saksofonu, snując opowieść budzącą w sercu słuchacza prawdziwe cierpienie. Dopiero po niespełna czterech minutach tej saksofonowej baśni, do lidera odważają się dołączyć pozostali Muzycy, otaczając go ciepłem i pięknem płynącym z lekkiej perkusji, ciemnego kontrabasu i "puszczającego oczko", "uśmiechającego się" z lekka fortepianu. Tu też następuje przepiękne solo pianisty, po którym zapominamy o wszelkim obudzonym w nas smutku czy tęsknocie, zagłuszonych także iście szamańskim popisem perkusisty, wywołującego prawdziwą burzę z gradem wśród rozentuzjazmowanych okrzyków rozgrzanej do granic publiczności. Prawdziwe katharsis spływa jednak na słuchacza po kolejnej kompozycji Andrzeja Olejniczaka, jaką jest "Zamora". Niby łagodna, w zwolnionym tempie, lecz już od pierwszych chwil podszyta niepokojąco rozgrzaną perkusją, odliczającą sekundy pozostałe do detonacji olbrzymiego ładunku piękna. Niepokój ten łagodzi lekko ciepły, kojący saksofon, zdający się kołysać słuchacza do snu przy współgrającym subtelnie pięknym fortepianie. Panowie układają nas lekko i delikatnie na morzu pełnym najskrytszych uczuć, pozostawiając wybór, w którą stronę popłyniemy, kołysani łagodną falą, wdzierającą się jednak z każdą chwilą do naszych płuc, dotykając tych najwrażliwszych cząstek i otwierając nas na nowe życie. Przepiękna melodia, nasączona niezwykle silnymi emocjami, odmieniająca na zawsze wszystko to, czego dotknie...

Płytę kończy kompozycja Cole'a Portera pod tytułem "Night And Day". Cudna aranżacja porywa melodię w nieznane kierunki, obsypując niespotykanym pięknem rozśpiewanego cudnie mistrzowskiego saksofonu, snującego wspaniałą opowieść przy akompaniamencie subtelnego, lecz silnego w przekazie fortepianu, ciepłego, stabilnego kontrabasu i rozszalałej, radosnej perkusji. Prawdziwe cudo, fantastyczne zakończenie tego wyśmienitego albumu! I pomyśleć, że jest to płyta nagrana prawie jedenaście lat temu...

Marta Ratajczak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz