Czas płynie nieubłaganie... za oknem - wiosna w pełni, próbująca utrzymać się jeszcze przez chwilę na gałązkach drzew, kwiatach i bezbarwnych, lekkich chmurkach, zanim przegoni ją upalne lato, a na jazzowych scenach Poznania Festiwal Made in Chicago rozpoczyna pewnym krokiem swoją drugą dekadę. Pewnym, gdyż - oto po dziesięciu latach oprawy graficznej oraz specyficznej formuły, Made in Chicago z siłą, jaką dysponować może jedynie "Wietrzne Miasto", stawia na zmiany. Przez wielkie "Z". Oto Festiwal, który rozjaśniał nam dotąd szarawe jesienne dni, przesunięto w czasie na środek maja, by mógł zagościć również w plenerowych scenach Poznania, stając się w pewnym wymiarze po części Festiwalem typu open air. Zmieniono tym samym również specyfikę miejsc, w jakich dotąd odbywały się koncerty - z pięknej Sceny na Piętrze w Estradzie Poznańskiej oraz Sali Wielkiej Centrum Kultury Zamek, koncerty rozszerzono również o poznańskie kluby (czyniąc z pierwszego dnia tegorocznej imprezy "Club Tour") a także scenę plenerową w jednej z uliczek Starego Rynku (dzień trzeci Festiwalu). Wreszcie - oprawa graficzna. Dotąd imprezie towarzyszyły charakterystyczne czarno - białe barwy i specyficzny, rozpoznawalny przez mieszkańców Poznania kod kreskowy występujący w logo Festiwalu. W tym roku - kod kreskowy zniknął, na jego miejscu pojawiły się natomiast kontrastowe barwy. Tyle o zmianach... niezmienna pozostała współpraca Estrady Poznańskiej z Jazz Institute of Chicago, którego szefowa, Lauren Deutsch, jak co roku sprowadziła na tych kilka dni do Poznania naprawdę świetnych chicagowskich muzyków.
Przed rzeczywistym rozpoczęciem Festiwalu, na dwa dni wcześniej do Poznania, wraz z Lauren, przybył Greg Ward - znakomity saksofonista (albumu jego projektu Fitted Shards: "South Side Story" słucham właśnie, wspominając jego fantastyczny koncert sprzed dwóch lat), który w tym roku prowadził warsztaty z młodymi poznańskimi muzykami (efekty tej pracy mieliśmy usłyszeć ostatniego dnia Festiwalu). Koncerty rozpoczęły się jednak w piątek, 20 maja.
Tu przed stałymi bywalcami imprezy pojawiły się nieoczekiwane problemy - dzień przeznaczony na Club Tour obfitował w koncerty w miejscach odległych dość, a czasie - zbyt bliskim tak, że - by móc bez reszty uczestniczyć w danym koncercie, należało spośród czterech proponowanych tego dnia - wybrać zaledwie dwa. Tak też uczyniłam. Żałuję, że nie mogłam wysłuchać kameralnego koncertu Jeremy'ego Kahn'a na fortepian solo, który odbywał się w klubie Piano House o godz. 19:00, ani kwartetu Vincent Chancey Group na deskach klubu Dragon (zwanego Małym Domem Kultury), który rozpoczął się o godz. 21:00. Zamiast tego, wybrałam się na 20:00 do pięknej Sceny na Piętrze na koncert Juli Wood's Chicago Calling. Kwartet w składzie: Juli Wood - saksofon, Harrisson Bankhead - wiolonczela, kontrabas, Avreeayl Ra - perkusja oraz Leandro Varady - fortepian przeniósł nas na kilkadziesiąt minut w sam środek najpiękniejszych chicagowskich legend sprawiając, iż momentami można było poczuć się niczym w starym amerykańskim filmie. Choć mniejsze wrażenie zrobiła na mnie końcówka koncertu, kiedy Juli odkładała saksofon by - w zamian - zaprezentować swoje wokalne umiejętności, koncert uważam za bardzo udany i jak najbardziej godny otwarcia tegorocznej imprezy - tym bardziej, że scena Estrady Poznańskiej nosiła jeszcze dumnie oprawę z poprzednich lat Festiwalu, przywołując wspaniałe wspomnienia i rozmarzając...
Po koncercie udałam się do ukrytego w kompleksie Off Garbary klubu noszącego nazwę Las. Chociaż zdecydowanie nie jest to miejsce, do którego chciałabym kiedykolwiek powrócić, koncert, w którym miałam niebywałą przyjemność uczestniczyć okazał się najlepszym wydarzeniem tegorocznej edycji Made in Chicago! Odstraszające miejsce sprawiające wrażenie niewykończonego, domowe lampki w roli oświetlenia sceny, jedna kanapa i dwa stoliczki pod ścianą (na szczęście, przed koncertem doniesiono kilka ławeczek i krzeseł) i wszechobecny, napierający tłum publiczności z butelkami w rękach... wszystko to poszło w zapomnienie, kiedy na scenie pojawił się Switchback, czyli: Wacław Zimpel - klarnety, Mars Williams - saksofony i inne "dmuchane zabawki", Hilliard Greene - kontrabas oraz wspaniały Klaus Kugel - perkusja i perkusjonalia!!! Panowie od pierwszej chwili szczelnie wypełnili salę dźwiękami, otoczyli całą zebraną publiczność i zamknęli, w swojej własnej przestrzeni, wprowadzając w trans absolutny. Wspaniały kontrabas doskonale napędzał tempo koncertu, podczas którego niesamowici improwizatorzy jazzowi wprowadzali nas w świat największych tajemnic. Klaus Kugel czarował niesłychanie na swoim ogromnym zestawie instrumentów perkusyjnych, czyniąc "szamańskie powinności"; natomiast Mars z Wacławem to rozbiegali się, to - znów schodzili we wspólnych dialogach na cudownie rozimprowizowane instrumenty dęte. Nierzadko nawiązując do specyficznych dla Wacława Zimpla, dźwiękowych wędrówek "w głąb świata", Panowie zafundowali nam najwspanialszą wycieczkę duchową, przekładając język duszy na najpiękniejsze melodie, prosto z wnętrza ziemi. I, chociaż był to dopiero pierwszy dzień tegorocznego mostu poznańsko - chicagowskiego, jak wkrótce okazać się miało - to właśnie pod znakiem tego koncertu Made in Chicago 2016 pozostanie w mojej pamięci.
Drugiego dnia oba zaplanowane koncerty odbyły się w kolejnej pięknej sali - Sali Wielkiej Centrum Kultury Zamek. Pierwszy z nich był autorskim projektem mojego ulubionego chicagowskiego perkusisty - Mike'a Reed'a. Projekt to duży (skład liczył aż osiem osób) i mocny, mający przekazać w niecodziennej formule ważne treści. Traktował on o sprawach naprawdę istotnych - jak tolerancja, równość oraz rola sztuki, nie stroniąc także od polityki oraz życiowych wyzwań. Projekt narodził się po drastycznych wydarzeniach, których Mike był przypadkowym świadkiem, kiedy w 2009 roku w Republice Czeskiej podczas swej trasy koncertowej miał nieprzyjemność być obserwatorem agresywnego wiecu neonazistowskiego. W ambitnym projekcie "Flash and Bone" udział wzięli: Mike Reed - perkusja, Jason Roebke - kontrabas, Greg Ward - saksofon altowy, Tim Haldeman - saksofon tenorowy, Ben Lamar Gay - trąbka, Jason Stein - klarnet basowy oraz Greg Tate i Kevin Coval jako poeci - recytatorzy.
Było to z pewnością poruszające wydarzenie o głębokim przesłaniu, pełne muzycznych uniesień oraz znaków zapytania, wykrzykiwanych w niebo przejmującymi instrumentami dętymi... Swoisty muzyczny spektakl, nad którym czuwał znakomity perkusista, którego jednak - za perkusją - uwielbiam w bardziej kameralnych składach, gdzie może znacznie szerzej rozłożyć swoje skrzydła genialnego improwizatora. Wspaniale było jednak wysłuchać jego doświadczeń, które poruszyły najdelikatniejsze struny w sercu wrażliwego artysty i który potrafił przełożyć ich subtelne drgania na piękno czystych dźwięków.
Po przerwie, w tym samym miejscu byliśmy świadkami niecodziennej interpretacji Coltrane'owskiego "Love Supreme" w wykonaniu wspaniałego kwartetu instrumentalistów oraz... stepujących tancerzy. Projekt noszący nazwę "Supreme Love" stanowi muzyczny dialog na przecięciu sztuk, odkrywając i przedstawiając kolejne artystyczne wcielenia myśli Coltrane'a. Mimo - przyznaję - moich obaw, projekt okazał się naprawdę świetnym i widowiskowym, utrzymanym we wspaniałym klimacie, a zespołowi tancerzy, chociaż czynili naprawdę fajne "czary", nie udało się przyćmić wspaniałych instrumentalistów. Wspaniały był przede wszystkim kontrabasista składu, Junius Paul, który zdawał się panować nad całym widowiskiem, rozdzielając emocje i jakby dawkując muzyczne uniesienia tak, by prowadzić widza na sam skraj krateru nie dopuszczając jednak do wybuchu. Uwagę przykuwał również perkusista, Isaiah Spencer, potrafiący w niezwykle piękny sposób na perkusyjnym zestawie zagrać charakterystyczny Coltrane'owski temat. Koncert - wspaniały, emocje - niemałe. Tak właśnie zakończył się drugi dzień Made in Chicago 2016.
Trzeciego, ostatniego dnia, trzeba było - niestety - opuścić wszelkie mury, udając się na plenerową scenę przy Starym Rynku. Tam jako pierwszy wystąpił wspaniały Greg Ward ze swoim zespołem warsztatowiczów, po nim, wciąż jeszcze przy świetle dziennym - świetny zespół Chinchano pod przewodnictwem perkusisty, Juana Pastora, całość natomiast zwieńczył występ trzech diw przy znakomitym akompaniamencie jazzowego tria prosto z Chicago, przy już gasnących światłach dnia. Był to udany dzień, obfitujący w dobre, muzyczne wrażenia, jednakże plenerowa scena i nietypowa dla dotychczasowych edycji publiczność rozpraszały myśli, nie pozwalając do końca odnaleźć się w tegorocznej festiwalowej rzeczywistości. Zabrakło rodzinnego niemal klimatu, uśmiechów i życzliwości stałej publiczności mijanej zawsze w korytarzach Estrady Poznańskiej, Nowej Gazowni czy Centrum Kultury Zamek - wszystko rozproszyło się lekko, gromadząc szerszą publiczność i prezentując łatwiejsze w odbiorze projekty.
Ciesząc się kolejną edycją Made in Chicago, wciąż jakoś nie potrafię opanować nutki żalu, że tegoroczna jesień odbędzie się bez gości z Wietrznego Miasta... Pozostaje jednak, z nadzieją, czekać na kolejny maj...
Marta Ratajczak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz