niedziela, 3 lipca 2016

Marcin Wądołowski Trio: Standards (Soliton, 2016)





Przyznam, na samym wstępie, że w ostatnim czasie albumy polskich artystów ze standardami jazzowymi zaczęły mi się nie najlepiej kojarzyć - najczęściej bowiem nie dość, że nie wnosiły one nic wartego uwagi do znanych przecież, wspaniałych zazwyczaj utworów, to jeszcze, brzydko mówiąc, sporo im "ujmowały". Należałoby, idąc dalej tym torem, stwierdzić teraz, że przeraziło mnie, gdy zauważyłam, że jeden z moich ulubionych gitarzystów, Marcin Wądołowski, opublikował właśnie album zatytułowany "Standards"... A jednak NIE. Nie będę próbowała budować dramaturgii pisząc o tym, jak bardzo obawiałam się tej płyty, zanim zrobiła na mnie ogromnie pozytywne wrażenie... Tak nie było. Otóż Marcin, choć młody wiekiem, niejednokrotnie już oczarowywał mnie niezwykłą dojrzałością, przemyślanymi, właściwymi sobie jedynie muzycznymi szlakami, które - chociaż przez różne krainy nas wiodą, zawsze przyświeca im ogromna moc tego wszystkiego, co gorączkowo tańczy i kipi w sercu trójmiejskiego gitarzysty, szukając nieustannie okazji, by piękną serpentyną dźwięków połączyć go z chłonnym odbiorcą. Albumu "Standards", mimo mojego uprzedzenia do tego rodzaju posunięć, od razu byłam więc pewna... i, jak to bywa z Marcinem Wądołowskim - nie spotkał mnie żaden zawód. Wręcz przeciwnie!

Nagrana w konwencji jazzowego tria (Marcin Wądołowski - gitara, aranżacje), Piotr Lemańczyk - kontrabas, Tyler Hornby - perkusja) płyta poświęcona została pamięci Marka Blizińskiego oraz Jarosława Śmietany. Na album składa się dziesięć utworów.

"Equinox" (J. Coltrane), "Solar" (M. Davis), "All The Things You Are" (O. Hammerstein/ J. Kern), "Central Park West" (J. Coltrane), "Giant Steps" (J. Coltrane), "Nardis" (M. Davis), "Take Five" (P. Desmond), "I Love You" (C. Porter), "Have You Met Miss Jones" (L. Hart/ R. Rodgers), "Now's The Time" (Ch. Parker)


Kompozycje znane, uwielbiane, ze wszech miar - piękne! Można by więc pokusić się o pytanie - w jakim celu gitarzysta zdecydował się po nie sięgnąć...? Odpowiedź jest prosta - to, co otrzymaliśmy, to niespotykanie piękny dźwiękowy pejzaż emocji, jakie zrodziły się w muzyku pod wpływem obcowania z dziełami. Nie znajdziemy tutaj niepotrzebnych prób dokonywania zmian w tym, co doskonałe - to raczej cudownie doskonała opowieść z serca płynąca o tym, jakie zmiany w samym gitarzyście dokonały się wskutek porażenia spotkaniem na drodze duchowej z tym, co w utworach tych najważniejsze, co kierowało autorami zapisującymi skwapliwie doskonałość nut na krystalicznie czystym papierze własnych emocji i wzruszeń. To delikatność umykająca pomiędzy słowami, z których każde, najmniejsze, zbyt obszernym, grubiańskim wręcz staje się, by opisać jej niezwykłą subtelność. Gdy zasłuchamy się i pozwolimy na to, by moc zaklęta w pełnych czaru dźwiękach uniosła nas tak naprawdę wysoko, z łatwością odkryjemy, iż muzyka ta o Artyście opowie nam o wiele więcej,  niż niejednokrotnie, w wypadku innych muzyków - ich własne utwory. 

Trwale wyrysowane ścieżki wzruszeń, jakie w gitarzyście powstały na skutek obcowania z wielkimi muzycznymi dziełami, w połączeniu z jego niezwykłymi umiejętnościami do odczuwania muzyki całym sobą i przekazywania jej dalej, stały się, co wyraźnie słychać (a co najważniejsze - czuć!), żyzną glebą dla pielęgnowania i wydania owocu w postaci niesamowicie czułych dźwięków, które do serca prosto trafiać potrafią. Zarówno wyśmienite aranżacje, jakie spod pióra Marcina powstały, jak i jego doskonała, tak charakterystyczna gra na gitarze, naznaczone są fantastyczną wirtuozerią, pewnością swojego "ja" oraz fenomenalną mieszanką cudownie rozbudowanego świata duchowego z technicznym geniuszem. 

Wądołowski stworzył trio z najbardziej rozpoznawalnym polskim kontrabasistą - Piotrem Lemańczykiem, którego charakterystyczne, piękne, "pewne siebie" dźwięki potrafią podporządkować sobie nawet największą orkiestrę, skupiając całą uwagę na wyjątkowej grze naszego Czarodzieja Kontrabasu. Do tego, za perkusją usiadł współpracujący z Lemańczykiem Tyler Hornby, wkładający w dynamiczną, pełną werwy grę mnóstwo "siebie" samego. I, chociaż album obfituje w niesłychaną ilość wspaniałych, fantazyjnych solówek kontrabasisty; chociaż niejednokrotnie uwagę przykuwa zatracony w świecie dźwięków kanadyjski perkusista podczas, gdy Wądołowski, nad wyraz skromny gitarzysta - staje jakby z boku, nie zabiegając o światła reflektorów - rozsuwając z wolna pełne tajemnic drzwi do własnej duszy... Chociaż w tak wielu blaskach staje, sam  - zaczarowany, to dotykając lekko sercem gitarowych strun, otwiera nagle świat - magią wypełniony i wysypuje tak niesamowite ilości pastelowych marzeń, bogactwo kolorów, geniusz delikatności najcudowniejszych dźwięków utkanych w przeźroczysty welon niecodziennych zdarzeń, że - choćby nie wiadomo co działo się "obok", nie mamy wątpliwości, kto to dzieło stworzył. 

Wspaniała to muzyka, cudowne - wykonanie, do tego aranżacje z całkiem nowym duchem wyrażające głębię artystycznych wdzięków świetnego gitarzysty... Kolejny genialny pomysł Wądołowskiego, który z każdą kolejną płytą udowadnia, niezbicie, że każda z nich - potrzebą jest, wprost z serca płynącą i jednocześnie staje się piękną odpowiedzią na potrzeby odbiorców. A co słyszymy na płycie...? Tego żadne słowa oddać - nie potrafią. W obawie przed naruszeniem tej delikatności piękna, nie będę podejmować się prób analizy - wszak nie rozrywamy pięknych motylich skrzydeł, by próbować poznać jego istotę piękna...

Marta Ratajczak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz