niedziela, 9 września 2018

Ray Wilson - Centrum Kultury Zamek, Poznań, 07.09.2018




Urodziłam się stanowczo zbyt późno, to wiem już od dawna. Nie dla mnie usłyszeć mojego ukochanego Tony'ego Banksa na żywo, nie dla mnie - uczestniczyć w koncercie Genesis z najlepszego okresu istnienia, czyli gdzieś do albumu "Duke" (1980), częściowo już zdecydowanie zbyt łatwo wpadającego w ucho. "Duke's travels", "Duke's end"... Trudno.

Przed nim, w roku 1976, pojawił się - napisany dla szerszego już grona odbiorców, jednakże wciąż jeszcze pełen tego wszystkiego, co w Genesis najbardziej cenię  - "A Trick of the Tail", który mógł zwiastować kierunek, w jakim muzyka zespołu zacznie powoli zmierzać... Dlatego, przyznaję, mimo ogromnego szacunku i miłości wręcz, jaką grupę tą darzę, nie odważyłam się na to, by próbować zmierzyć się z późniejszymi albumami.

I nagle pojawiła się możliwość usłyszenia na żywo wokalisty, który przez okres około dwóch lat pod koniec lat 90-tych miał możliwość i zaszczyt występować (a nawet nagrać album) z tym, co pod nazwą Genesis wciąż jeszcze "przez chwilę" tworzyć postanowili Tony Banks i Mike Rutherford...


Ray Wilson, wokalista, który nagrał z Genesis album "Calling all stations..." (1997) w ramach swoich 50-tych urodzin, pokrywających się z 50-tą rocznicą założenia Genesis, postanowił wyruszyć w trasę koncertową zatytułowaną "50th Birthday Genesis Classic". Trasa obejmowała również Poznań, w dodatku - koncert miał odbyć się w najlepszej naszej sali koncertowej, jaką jest Sala Wielka Centrum Kultury Zamek. Nie znalazłam więc absolutnie żadnego powodu, wytłumaczenia, dla którego mogłoby mnie tam nie być!


Koncert rozpoczął się najlepiej, jak można to było sobie wymarzyć - Sala Wielka po brzegi wypełniona publicznością pełną oczekiwania i jak najlepszych emocji, piękne oświetlenie i nagle, pośród pełnej napięcia ciszy, na scenę wchodzi Ray Wilson, a muzycy zaczynają grać utwór tytułowy z "Calling All Stations..."! Przyznam, że w tamtej chwili dosłownie zamarłam. Stojąc przy samej scenie, obserwując to niesamowite wydarzenie, miałam wrażenie, że zaraz wszystko spłonie, nastąpi Apokalipsa, ściany zaczną się burzyć, a to, co w środku, i tak przetrwa wieki... Była to chwila, w której byłam absolutnie pewna, że w tym oto miejscu, już za chwilę, do ostatniej kropli zostaną wyduszone ze mnie wszystkie możliwe emocje, światy rozpadną się na miliony kawałków, by potem złożyć się w zupełnie nową mozaikę codzienności, która już zawsze pozostanie zbudowana z cudownych witraży wspomnień.

Emocje były, naprawdę wielkie, kiedy patrzyłam na tego człowieka na scenie, ze świadomością, że przed laty dzielił on scenę z samym Banksem, że widział go na żywo, wspólnie z nim tworzył... z Banksem, którego podczas tego koncertu usiłowało w pewnym sensie zastąpić kilkoro instrumentalistów... 


... Ze sceny, prócz utworów z płyty, na której Ray Wilson występuje w ostatnim wcieleniu grupy Genesis, popłynęły także utwory z wcześniejszych albumów, nie sięgających jednak, na szczęście, okresu Petera Gabriela, którego nie usiłował nawet próbować "zastąpić" Phil Collins (co okazało się jego receptą na sukces w tej legendarnej grupie). Jednakże, co - moim zdaniem było naprawdę najmniej potrzebne i przekonujące - Wilson porwał się także na zagranie kilku utworów z solowych płyt Rutherforda, Collinsa czy Gabriela. To były najsłabsze momenty koncertu, gdyż Raya Wilsona najbardziej jednak lubię, kiedy po prostu jest Ray'em Wilsonem. Collinsem ani Gabrielem nigdy nie będzie i nigdy nie był, tak samo jak pięciorgu nawet różnym instrumentalistom, nawet z czterema różnymi klawiaturami i małą sekcją smyczkową nie uda się nigdy zbliżyć do tego, co czynił Tony Banks.


Koncert z całą pewnością jednak zaliczyć można do tych naprawdę udanych, wzruszających i wywołujących prawdziwe emocje. Poza tym, że ze sceny płynęła ukochana muzyka, że na niej, na wyciągnięcie ręki, znajdował się człowiek mogący pochwalić się występowaniem z prawdziwym Genesis, a perkusiści i basista potrafili porwać w naprawdę najwyższe obłoki - pomiędzy utworami można było wysłuchać wielu ciekawych opowieści Raya o członkach Genesis, o tym, jak komponują, jacy są, jak żyją - można było wyobrazić sobie, że wszystko to - dzieje się naprawdę. Że sen, który spełnił się Wilsonowi pod koniec lat 90-tych, spełnia się także i mnie... 

Koncert trwał ponad dwie godziny, publiczność buchała żarem nie mniejszym, niż Panowie na scenie, a oświetlenie i nagłośnienie, jak to w przypadku CK Zamek bywa - sterowane były naprawdę wyśmienicie, nadając całemu temu wydarzeniu dodatkowej rangi, a publiczności - poczucia płynięcia w magicznym śnie, w którym pod stopami nie czujemy już ziemi, za to nad nami, wysoko, wciąż wiele jest to odkrycia. Ruszamy więc - w górę!

Dzień później, w tym samym miejscu, odbył się koncert Raya Wilsona z własnym zespołem - Stiltskin, jednakże w tym wypadku, wybrałam odbywający się w tym samym budynku - w klubie Blue Note - koncert sekstetu Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Jako, że koncerty kończyły się o podobnej godzinie, wychodząc z Blue Note mijałam tłumy zachwyconej publiczności opuszczającej Zamek.

Marta Ratajczak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz