niedziela, 22 czerwca 2025

Powrót, który brzmiał jak zaproszenie – A’Freak‑aN Project w Jerzwałdzie

 

Czasem wystarczy jeden wieczór, jedna scena i garść dźwięków, by znów poczuć, że jest się dokładnie tam, gdzie trzeba. W ciepłym deszczu, pośród zieleni i saksofonów – wróciłam do świata, za którym tęskniłam. Raz w roku w Jerzwałdzie 19.06.2025 i .... Wojciech Staroniewicz z A'FreAK-aN Project!!!




Niełatwo jest zazwyczaj wracać do czegoś po kilkuletniej przerwie... Zazwyczaj. Na szczęście. Bo mój powrót do jazzu, koncertów czy muzyki (albo i sztuki) w ogóle, jak miało się okazać, był niesłychanie magiczny, jakby ten cały świat, który na "chwilę" musiałam usunąć na bok - czekał wciąż na mnie z szeroko rozłożonymi ramionami, w najpiękniejszym wydaniu.

Po kilku latach przerwy od koncertów, cudownym zrządzeniem losu (na które, przyznać trzeba, polowałam już od pewnego czasu), przed kilkoma dniami natknęłam się na informację o zbliżającym się koncercie oktetu najbardziej przeze mnie cenionego jazzowego sasfonisty jakim jest Wojciech Staroniewicz.



Koncert ten miał się odbyć w ramach festiwalu Raz w roku w Jerzwałdzie organizowanego przez Mirka Mastalerza w urokliwej wsi nad jeziorem Płaskim (warmińsko- mazurskie).

A'FreAK-aN Project Wojciecha Staroniewicza to doskonały, pełen kunsztu ale i fascynujących rytmów projekt wybrzmiewający tym wszystkim, co najlepsze w muzyce improwizowanej przyprawionej niemałą szczyptą afrykańskich dźwięków.

Nie było lepszego momentu, by wrócić.



W czwartek 19 czerwca, w tym nieco zaspanym, wilgotnym Jerzwałdzie, między chmurami a zielenią, wydarzyło się coś, co zostanie ze mną na długo. Zespół pod wodzą Wojciecha Staroniewicza nie tylko zagrał koncert – oni stworzyli przestrzeń, która nie podlega już kategoriom „dobrego grania” czy „wysokiego poziomu”. To było coś więcej. Zadziałała chemia, magia, może i jakaś metafizyka, bo przecież czasem są takie koncerty, kiedy wszystko – absolutnie wszystko – układa się idealnie w jedną opowieść. I mimo że padało, że mokły kolana i parasole trzeszczały pod wiatrem – nikt nie ruszał się z miejsca.



Saksofony (Wojciech Staroniewicz, Darek Herbasz, Marcin Janek, Marcin Stefaniak) brzmiały jak jeden organizm. Czasem pulsowały w kontraście, czasem wchodziły w cudowne unisona, które dosłownie ścinały oddech. To właśnie w tych momentach czuło się wspólnotę – zarówno między muzykami, jak i z nami, publicznością. A kiedy głos zabierał Staroniewicz, jego tenor – z tą charakterystyczną, piękną chrypką, której nie da się pomylić z niczym innym – przejmował prowadzenie z łagodną stanowczością. On nie forsuje brzmienia. On je snuje. Z sercem i doświadczeniem.



To, co uderzyło mnie najmocniej, to fakt, że nikt tu nie próbował „zaimponować”. Każdy z muzyków był wybitny – i każdy dokładnie wiedział, jak swoje wybitne umiejętności wpleść w całość. Było miejsce na solówki, na zabawę, na rytmiczne żarty, ale i na skupienie. Dominik Bukowski na wibrafonie malował dźwiękami jak akwarelą – lekko, migotliwie, z czułością. Janusz Mackiewicz na basie trzymał puls z taką dyskrecją, że można by o nim zapomnieć – dopóki nie zorientujesz się, że to właśnie on cię niesie. Roman Ślefarski i Larry Okey Ugwu zbudowali rytmiczny szkielet koncertu – złożony, żywy, oparty na energii, której nie da się zatrzymać ani zignorować. I to wszystko pod batutą Staroniewicza, który nie tyle dyryguje, co prowadzi spojrzeniem, ruchem ramienia, delikatnym skinieniem.






Zagrali między innymi „Crazy Girl”, „Moja Ballada”, „Dingane”, „Muchaneta”, „Dakarai” – utwory znane z płyt A-Freak-an Project i A-Freak Komeda Project. Ale zabrzmiały inaczej. Jakby dojrzały przez te lata wspólnego grania, jakby otworzyły się w tej przestrzeni, przed nami. Improwizacje nie były tylko dodatkiem – to właśnie w nich kryła się najczystsza prawda tego zespołu. Każda fraza była odpowiedzią na coś, co wydarzyło się chwilę wcześniej. Każdy dźwięk – reakcją na oddech innego muzyka.



W takich chwilach muzyka naprawdę powstaje na naszych oczach. I kiedy piszę „powstaje”, to mam na myśli dosłownie: rodzi się, kształtuje, zmienia, dojrzewa. Wspólna rzeczywistość tworzona na scenie była tak intensywna, że nie sposób było się nie zanurzyć. Publiczność – cicha, uważna, pełna respektu – trwała w tym zespole jak jeden dodatkowy instrument. I nawet deszcz – z początku przeszkadzający – stał się z czasem tłem, akompaniamentem, jakby ktoś go wkomponował w partyturę.




Nie umiem powiedzieć, czy bardziej poruszała mnie sama muzyka, czy sposób, w jaki była tworzona. Bo to nie był koncert do „odsłuchania”. To była przestrzeń, do której się wchodzi – i z której nie wychodzi się takim samym. Wiem jedno – to był jeden z tych wieczorów, które zostają w sercu. I wracają. I będą wracać długo.




Dziękuję za ten wieczór.

Więcej o Wojciechu Staroniewiczu na Babskim Uchu: https://babskim-uchem.blogspot.com/p/wojciech-staroniewicz-dyskografia.html

Marta Ratajczak



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz