sobota, 11 maja 2019

Steve Hackett - Genesis Revisited Tour: Poznań, 06.05.2019, Sala Ziemi MTP

Po osiągnięciu pewnego pułapu, na urodziny nie czeka się już z wytęsknieniem. Jednakże, ja na swoje 36-ste czekałam od września, od kiedy wiadomo było, że tego właśnie dnia do Poznania zawita Steve Hackett, wieloletni gitarzysta legendarnego zespołu Genesis, któremu zawdzięczam tak wiele! Koncert odbył się 6 maja 2019 roku w Sali Ziemi Międzynarodowych Targów Poznańskich.

Bilet na koncert zakupiłam we wrześniu, w pierwszej godzinie, kiedy tylko sprzedaż została uruchomiona i od tego dnia spoczywał w zamkniętej kopercie, którą z rozkoszą zdarzało mi się jednak otwierać co jakiś czas, sprawdzając, czy to na pewno nie jest sen. Koncert miał się rozpocząć o godz. 20:00, a program wypełnić miał cały album Genesis "Selling England by the Pound" (1973), utwory z autorskiego albumu Hacketta "Spectral Mornings" (1979) oraz kilka kawałków z najnowszego "At the Edge of Light" (2019). Zespół przyjechał do Poznania w następującym składzie: Steve Hackett - gitary, wokal; Nad Sylvan - wokal; Rob Townsend - saksofony, flet; Roger King - instr. klawiszowe; Jonas Reingold - gitara basowa; Gary O'Toole - perkusja.



Przed koncertem dotarliśmy do "Hackettobusa", który już po wszystkim - mieliśmy potem okazję jeszcze kilkakrotnie mijać...


Koncert rozpoczął się punktualnie - o godz. 20:00 na wypełnionej po brzegi olbrzymiej Sali Ziemi MTP zgasły światła, a na scenie zaczęli pojawiać się wprowadzani przez wyposażonych w małe latarki technicznych - muzycy składu. Po chwili rozbrzmiało monumentalne "Every Day", zapierając dech we wszystkich sercach! Siedząc mniej więcej w połowie sali (rząd T), byłam oszołomiona tym, jak doskonałe nagłośnienie i komfort odbioru zapewniono publiczności w tak wielkim pomieszczeniu. 

Zresztą, szczęśliwie, po raz kolejny podczas koncertu zagranicznego Artysty, miałam możliwość przyglądać się niesamowitej pracy realizatora, który wyposażony był nawet w teksty utworów, niejednokrotnie śpiewającego je sobie pod nosem czy imitującego grę na poszczególnych instrumentach. Nad wszystko jednak - czuwającego w każdej mikrosekundzie koncertu nad tym, by wszystko zabrzmiało jak należy.
Z odległości, w jakiej się znalazłam, była również doskonale widoczna scena, a postać Steve'a Hacketta mieszała się z licznymi fotografiami czy zapisami multimedialnymi, na których do tej pory miałam możliwość oglądać jego sylwetkę.
Pierwsza połowa baśni na jawie upłynęła pod znakiem utworów ze "Spectral Mornings" (z pominięciem jedynie kończącej pierwszą stronę "The Ballad of the Decomposing Man" i otwierającej stronę drugą "Lost Time in Cordoba") oraz trzech, połączonych z sobą utworów z najnowszego albumu: "Under The Eye Of The Sun", "Fallen Walls And Pedestals" i "Beasts In Our Time"... Nie. Tak się nie da.
Z założenia powinnam pisać o pięknych solówkach, technice gry świetnych, doświadczonych muzyków - ale nie tym razem. Nie będę usiłowała rozdzierać tej magii na czynniki pierwsze, chcę płynąć dalej, nie rozumem, lecz sercem...


A serce tego wieczoru doznało tak rozmaitych wzruszeń, podrywając się nieustannie, wyrywając się z piersi przy bardziej wyczekiwanych momentach, kiedy - sprawą życia i śmierci stawał się na tych kilka ważnych sekund fakt, czy zagrają tu znajome od lat chwyty, czy powtórzą dokładnie zapamiętane przez lata solowe momenty i czy w tak odmiennym składzie - zarówno personalnym, jak i instrumentalnym - wszystko na pewno zabrzmi, jak należy... 
I, mimo zmienionej kolejności utworów w pierwszej części, była potęga, jakiej nie można się było nawet spodziewać!
"Every Day" rozłożyło na łopatki, biorąc nas z zaskoczenia, kolejne utwory, pochodzące z najnowszej płyty - dorzuciły swoje do pieca, a kiedy nadszedł czas na moje ukochane "The Virgin and the Gypsy" - byłam totalnie w proszku. Zwłaszcza, że chyba realizator oświetlenia, podobnie jak ja, w sposób szczególny upodobał sobie ten właśnie utwór... Naprawdę, trudno było powstrzymać łzy, kołatanie serca i miliony obezwładniających szpilek, wgryzających się lodowatym, kłującym oddechem w całe ciało, sparaliżowane błagalną iluzją i wiarą, że - jeśli tylko zdoła się nie ruszyć, ta chwila będzie trwać wiecznie....


Po niej zabrzmiała jeszcze wielowątkowa, cudownie rozbudowana "Tigermoth", cudowne, znów paraliżujące "Spectral Mornings" z przepięknym gitarowym solo, "The Red Flower of Tahai Blooms Everywhere" oraz, na zakończenie pierwszej części koncertu, zniewalający, z doskonałym solo na perkusji - "Clocks - The Angel of Mons".
Tak minęła część pierwsza - w moim odczuciu - lepsza, koncertu. Zanim odpłynę całkiem w najlepsze momenty części drugiej - najpierw wymienię to, czego można by się czepiać. Więc, przede wszystkim, zdajemy sobie sprawę, że składu personalnego Genesis z lat 70-tych nikt nie zastąpi. Nawet, gdyby grupa miała wystąpić dziś w takim samym składzie - i tak nie zdołałaby zapewne uczynić na scenie teatru z "Selling England by the Pound" w takiej mierze, w jakiej czyniła to przed czterdziestoma laty. Nikt nie zastąpi Banksa przy klawiaturach - nawet, jeśli je wzbogacimy, jak miało to miejsce tego wieczoru, o dodatkowego członka grającego na saksofonie, nikt nie zastąpi Collinsa przy perkusji czy nawet Rutherforda przy basie, ale na pewno już, cokolwiek by mówić - nikt, ale to nikt, nie zdoła zmienić się chociaż trochę w Petera Gabriela z roku 1973. Nawet sam Gabriel, nie dałby dziś rady. Tym samym, wiadomo było już od samego początku, że Nad Sylvan, w sposób doskonały wspierający wokal Hacketta w pierwszej części koncertu - w drugiej wypaść musi niebywale słabiej.
Ogromne plusy za sceniczny image, wyrafinowane ruchy, makijaż na skalę Gabriela minionych lat 70-tych. Za miny, gesty, grę ciałem - jednak, jeżeli chodzi o wokal - przez cały koncert usiłowałam wyciszyć go w głowie, koncentrując się na instrumentalistach. W jednym momencie, którego się obawiałam najbardziej, czyli we wstępie do "I Know What I Like (In Your Warderobe)", w której Gabriel imitował nadzwyczaj doskonale głos Królika z "Alicji w Krainie Czarów" - miałam wrażenie, że Nad nie do końca pojął istotę rzeczy... W dodatku, utwór ten wiele stracił z pierwotnej wersji w funkowej aranżacji, jakiej został poddany współcześnie.
Ale, koniec narzekania - koncert był mimo tego nadzwyczaj wybitny, a niedogodności wokalne, które - z tego co wiem, nikogo chyba poza mną nie raziły - tłumaczyć można jedynie moją nadzwyczajną miłością i doskonałą znajomością albumu, którego każdą fałszywą nutkę potrafiłabym wychwycić wyczulonym uchem.



Prawdą jest, że instrumentaliści także zmienili nieco sposób grania, dostosowując się do wokalisty. Wspaniałym okazał się jednak wciąż trzymający niesłychaną formę Steve Hackett, świetny basista, wyposażony także w gitarę w podwójnym gryfem, dzięki czemu wspaniale dawał sobie radę z utworami na "12-stkę" oraz perkusista. Zabrakło magii solówek mojego ukochanego Banksa (tu - zastąpionego klawiszowcem oraz wtórującym mu saksofonistą) no i ... Gabriela. Nad, mimo, że przykuwał uwagę publiczności jako ekscentryczny wokalista i ... aktor, pozostawał ciągle z boku sceny - tak w sensie dosłownym, jak i rozkładu emocji. Liderem pozostawał bez wątpienia Steve - i to uratowało całą drugą część koncertu. Była to więc najbardziej zbliżona do oryginalnej próba wykonania flagowego albumu Genesis na miarę czasów, w jakich żyjemy. Biorąc pod uwagę, w jakich czasach się znaleźliśmy - próbę tą uznać należy więc i tak za niezwykle udaną.

Na pewno była to jedna z najważniejszych chwil koncertowych w moim życiu, jedna z najbardziej wzruszających, przenosząca w świat fantazji bym po chwili uświadomiła sobie jednak, z szalejącym sercem, że to się dzieje naprawdę! 

Apogeum wzruszenia, oczarowania i wielkiej miłości do chwili obecnej osiągnęłam podczas wykonywania mojego ukochanego utworu z "Selling...", znajdującego się pod numerem 3 (zagrano cały album, w kolejności, w jakiej utwory zostały na płycie umieszczone) - "Firth of Fifth", czyli "Zatoka Piątej Rzeki". Tu - nie słyszałam wokalisty, w moich uszach wyraźnie śpiewał głos zaginającego czasoprzestrzeń Gabriela, a i tak "popędzałam" go w głowie, by tylko rozpoczął się fragment instrumentalny... Aż w końcu nastąpił!
Bilety na Hacketta nie należały do najtańszych. Koncert trwał jednak prawie 3 godziny... Mimo to, gdyby raz jeszcze Steve miał przyjechać do Poznania, choćby na tych kilka minut, by zagrać na żywo solo z "Firth of Fifth", a cena biletów wzrosłaby pięciokrotnie - kupiłabym, bez wahania! Początek części instrumentalnej należał do saksofonisty - w tym momencie Hackett odłożył gitarę i - wyglądało na to, że bardzo zmęczony - udał się do tyłu, w przygaszoną część sceny. Spanikowałam. Pomyślałam sobie - a co, jeśli Hackett nie da rady? Co, jeśli solówki nie będzie? Byłam tak zrozpaczona samą tą myślą, że - kiedy tylko Steve wynurzył się z oddali, pochwycony od razu przez najjaśniejsze światło i uniósł gitarę - wybuchnęłam płaczem największego szczęścia! Solo zabrzmiało dokładnie tak, jak pamiętam z albumu. Lata 70-te obfitowały wprawdzie w wiele najdoskonalszych (patrząc z perspektywy dzisiejszych czasów) zespołów oraz muzyków, jednakże z całą pewnością muszę przyznać, że solo Hacketta z "Firth of Fifth" to jedno z tych naprawę najpiękniejszych i najdoskonalszych. Koncert płynął dalej, już w zupełnie innej czasoprzestrzeni, a ja pływałam sobie, po prostu, we własnym szczęściu. Kątem ucha wychwyciłam jedynie, że w zamykającym płytę "Aisle of Plenty" wokalista nie podjął łamanki językowej Gabriela, zamiast słów używając wokalizy. Nic jednak dziwnego - cały album, włącznie z tytułem nawiązującym zarówno do ówczesnej polityki Anglii, jak i do "poety - sprzedawczyka" - Ezry Pounda, jest jednym wielkim teatrem oraz charakterystyczną dla Genesis grą słowną o wielu znaczeniach. Tekstu z "Aisle of Plenty" (gra - również w tytule utworu) nie zaśpiewałby nikt poza Gabrielem, podobnie jak bez niego nie miałaby powodzenia cała płyta "Foxtrot". Dobrze, że wobec powyższego, Nad zrobił wszystko, by wyjść z tego z twarzą. W nadzwyczajny sposób jednak wokalista poradził sobie z interpretacją "The Battle of Epping Forrest" - najbardziej Gabrielowskim przecież utworem, który wykonał naprawdę znakomicie!
Uczucia, jakie towarzyszyły mi tego wieczoru są tak niespotykane, silne i nasączone magią - że nie jestem w stanie podjąć próby przelania na papier tego, co ze mną się działo. Nie pamiętam też, ile razy Panowie powracali na scenę - wiem, że po skończonym albumie "Selling England by the Pound" zagrano jeszcze rozpoczęty przez Gabriela, a dokończony współcześnie przez Hacketta utwór, który ostatecznie nie znalazł się na wspomnianej płycie, a zdaniem obu - powinien. Było to fantastyczne "Déja Vu". 



Podczas bisu Panowie sięgnęli natomiast po późniejszy album, "A Trick of the Tail", wykonując otwierający płytę "Dance on a Volcano" oraz zamykający płytę - "Los Endos". Tu - znów przyznaję, zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona postacią wokalisty. Mimo instrumentalnego charakteru utworu, na koniec pojawia się kierowana do Petera Gabriela kwestia, nawiązująca do jego odejścia z Genesis (to pierwszy album nagrany z Collinsem na wokalu) oraz do jego kwestii z albumu "Foxtrot" - recytowana tak cicho, że łatwo w ogóle nie dostrzec jej istnienia przy nieuważnym bądź zbyt cichym słuchaniu albumu. Pada wówczas tekst: 
"There's an angel standing in the sun. 

There's an angel standing in the sun, 

Free to get back home."

Szczerze - byłam całkowicie przekonana, że słowa te nie wybrzmią tego wieczoru ze sceny (podczas "Los Endos" muzycy pojawili się bez wokalisty), jakaż ogromna była więc moja radość, gdy pod koniec utworu dostrzegłam w ciemności pojawiający się z lewej strony sceny cień wokalisty... Podszedł, chwycił mikrofon i - na ostatnie dźwięki tego pamiętnego wieczoru - powiedział to. W tym momencie pokochałam go całym sercem i wybaczyłam wszelkie nie-gabrielowskie niedoskonałości. Bo "Foxtrot" - uwielbiam nad życie!
Wracając do samochodu, mieliśmy z Mężem niesłychaną przyjemność przez kilkaset metrów podążać pieszo tuż obok stojącego w korku busa, w którym tuż przy szybie siedział sam Steve Hackett! Natomiast, stojąc już potem na światłach w centrum Poznania, pod hotelem Sheraton, dokładnie w momencie, kiedy Robert spytał "jak teraz przejść do rzeczywistości, po takim koncercie?" - spojrzałam w lewo, na nadjeżdżający pod hotel bus... Z niego, po chwili, wysiadł Steve Hackett! Odpowiedziałam więc, że jeszcze nie trzeba...

Prawdą jest, że powrót do rzeczywistości i pracy nie należał do najłatwiejszych. Ciężki i nienajlepszy okres w pracy zmuszał do dodatkowych wysiłków umysłowych. W związku z tym, w obronie świętości, jaką dla mnie tworzył ten dzień - tak, by nie zmieszać jej z codziennością - mimo, iż był to zaledwie poniedziałek, aż do weekendu nie chciałam ani rozmawiać o koncercie, ani też słuchać płyt z nim związanych. Dziś jednak nadszedł długo wyczekiwany weekend, a ja czuję się jakbym dopiero opuściła koncertową salę... Czynię więc dzień dzisiejszy Świętem Hacketta:
Oto - do posłuchania - moja osobista kolekcja płyt, na których mam gitarę Hacketta, a do tego unikatowy skarb, jaki posiadam jako jedyna osoba na świecie: oryginał pracy współpracującego na stałe z grupą Loud Jazz Band - Kuby Karłowskiego z roku 1994, zatytułowany.... "Land of a Thousand Autumns". 



Osoby znające solową twórczość Steve'a Hacketta wiedzieć zapewne muszą, iż jest to tytuł jednej z jego kompozycji z albumu "Please, don't Touch!" (1978). Innym utworem z tego albumu dla mnie ważnym, jest znajdująca się pod numerem 4. "Kim", dedykowana ówczesnej żonie gitarzysty, a której zawdzięcza swoje imię jedna z moich kotek.


http://parklane.com.pl/
Marta Ratajczak


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz