niedziela, 16 grudnia 2018

Arek Skolik & His Men plays Mingus (2017)




Od chyba zawsze fascynowała mnie wrażliwość muzyczna Arka Skolika, jazzowego weterana perkusji, który na scenie niemalże chowając się przed światłem reflektorów - i tak nie potrafił nie przykuć uwagi, w jakimkolwiek występując składzie. Dziś mam przy sobie płytę, której tytuł brzmi dumnie: Arek Skolik & His Men plays Mingus.

I - przyznać muszę, że pięknie brzmi nie tylko tytuł! Najpierw jednak przedstawmy załogę Skolika. Mamy tu do czynienia z wspaniałym, tradycyjnym saksofonowym triem jazzowym w postaci: Arek Skolik - perkusja, Jarek Bothur - saksofon tenorowy i Michał Jaros - kontrabas. W jednym z utworów ("Goodbye Pork Pie Hat") na wokalu pojawia się również Patrycja Zarychta. Sam lider w słowie wstępnym do albumu informuje, że nagrań dokonano podczas spontanicznego rodzaju jam session, jakie zespół urządził sobie w studio, za punkt wyjścia przyjmując kompozycje Charlesa Mingusa.

Utwory, jakie na płycie znajdziemy, to: "Peggy's Blue Skylight"/ "Self Portrait in 3 Colors"/ "Fables of Fabubus"/ "Pithecanthropus Erectus"/ "Goodbye Pork Pie Hat"/ "Jump Monk".


W efekcie otrzymujemy album pięknie pachnący starym, tradycyjnym jazzem, absolutnie czystym od wszelkich późniejszych "naleciałości", w dodatku podany z zaangażowaniem, werwą i niesamowitym oddechem wolności, jaką miał właśnie symbolizować niniejszy gatunek muzyki. Nad wszystko rzuca się w oczy nieskrępowana swoboda improwizacji, swawolne dialogi muzyków oraz to, że mimo wyczuwalnej wyraźnie doskonałej zabawy, jaką sprawiła im możliwość wspólnego podejmowania tych pięknych tematów - z każdego z instrumentów, poza dokładnie skrojonymi dźwiękami, wydobywa się 100 % duszy artysty. 

Kontrabas w swojej cudownie ciemnej głębi sprawia wrażenie, jak gdyby jego struny napięte były do granic możliwości, prężąc się, wyrywając spod palców Jarosa, by zabrzmieć tym jedynym, niepowtarzalnym dźwiękiem, jak gdyby miał to być dla niego spektakl życia, po którym opadnie kurtyna. Podobne zaangażowanie wyraźnie słyszalne jest w perkusji, która nasyca ciepłem, wyrzucając z siebie niemalże dostrzegalne cząstki rozgrzanego powietrza, gęstniejącego bardziej z każdym uderzeniem. Instrumentarium, jakie na albumie znajdziemy, sprawia, że tak naprawdę odnosimy wrażenie obcowania z triem saksofonowym - przy czym cudny saksofon tenorowy z chęcią podejmuje wyzwanie, uwodząc melodyjnie swoją "zaczepnością". 

Ostatni z utworów, przed bonusowym "Jump Monk", wzbogacono wokalem Patrycji Zarychty, co wypadło ciekawie i intrygująco. Wokal doskonale wpasowuje się w stylistykę, którą Panowie pozwalają odbiorcy zapomnieć o tym, że mamy przed sobą współczesny, polski zespół. 

Zarówno dla wielbicieli samego Mingusa, jak i po prostu - starego, dobrego jazzu, w którym jest świetny rytm i melodia, lecz jednocześnie - nie braknie wielu śmiałych improwizacji poszczególnych solistów - album ten spełnić musi wszelkie wymagania, zaspokajając gusta tych najwybredniejszych.

Swoboda, lekkość, klasa, posmak elegancji; płynna gra, rozbudowane wspaniale tematy a także wielka wrażliwość z jaką instrumenty podejmują dyskusję czy "przekomarzanki" - wszystko to, co najlepsze - znajdziemy na płycie. Także sama okładka utrzymana jest w stylu odwołującym się dość jednoznacznie do stylistyki starych, legendarnych albumów jazzowych najznakomitszych wytwórni.

Album wydano własnym sumptem. Producent: Sławek Majewski i Arek Skolik.

Marta Ratajczak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz