środa, 26 listopada 2014

IX Edycja Festiwalu Made in Chicago: 17 - 23.11.2014, Poznań





Bywają w Poznaniu takie chwile, kiedy nawet najbardziej uporządkowane życie może wywrócić się całkiem do góry nogami do tego stopnia, że można prawie zapomnieć, jak własny dom wygląda. Jedną z takich "chwil" z całą pewnością jest coroczny Festiwal Made in Chicago, - wydarzenie, na które każdorazowo można udać się "w ciemno" mając gwarancję, że wyjdzie się całkowicie odmienionym i oszołomionym pięknem. Tegoroczny Festiwal rozpoczął się koncertem specjalnym legendarnego saksofonisty z nonetu Milesa Davisa - Lee Konitza.


Poniedziałkowy, ponury wieczór 17 listopada okazał się nie stanowić żadnej przeszkody dla licznie zgromadzonej publiczności, która z miejsca dała się porwać Mistrzowi w dalekie światy zapisujące się delikatnymi smugami w świecie realnym, odkrywającym dla nas skrywaną dotąd skrzętnie rozległą paletę najpiękniejszych barw i emocji. Choć od początku zamierzałam napisać jedną, zwięzłą relację z przebiegu całego Festiwalu, 87-letni Lee Konitz oraz towarzyszący jemu niezrównany pianista - Dan Tepfer porwali mnie do tego stopnia, że w jakiś sposób musiałam wręcz pozwolić ujść emocjom, by nie przysłoniły dalszych wydarzeń... 

W tym miejscu pozwolę sobie jeszcze pochwalić się autografami, jakie udało mi się pozyskać od Lee Konitza na posiadanych przeze mnie albumach z jego udziałem:

Tak los, jak i chicagowscy muzycy lubią płatać figla... Po tym, co z moją duszą i świadomością muzyczną zrobił Lee Konitz, w kilka dni później, 21 listopada, zostałam poddana następnej burzy pozytywnych emocji i wrażeń. Głównym sprawcą tego zamieszania był niesłychanie zdolny kompozytor, znany już mi z wcześniejszych edycji Festiwalu saksofonista altowy - Greg Ward. Tym razem jednak, po raz pierwszy, wystąpił w Poznaniu ze swoim własnym projektem autorskim: Greg Ward's Fitted Shards. To była prawdziwa eksplozja piękna, niespodziewane uderzenie burzące spokój i zwiastujące nową, nieznaną, acz niesłychanie cudowną, bajeczną rzeczywistość dźwiękową. Do tego stopnia, że całkowicie przyćmił on nie tylko następujący tuż po nim, wspaniały przecież koncert formacji Jamesa Sandersa - Proyecto Libre, ale i ... wszystkie, absolutnie wszystkie wydarzenia, jakie miały miejsce w ramach Festiwalu również w kolejnych dniach. Mając tak wiele do powiedzenia o tym niezwykle fascynującym dniu, pozwoliłam sobie i w tym przypadku na osobny wpis na blogu. 

Tak minęły pierwsze niezapomniane dni Festiwalu. Tymczasem na sobotni koncert w Scenie na Piętrze szykowało się już Trio Gray Wilkerson Ra. Szczerze jednak przyznam, że nawet dzień 22 listopada rozpoczął się dla mnie emocjami związanymi z nieziemskim kwartetem Grega Warda, gdyż mój Mąż - widząc moje ogromne oczarowanie tym, czym dzień wcześniej karmił nas zespół - sprezentował mi płytę kwartetu, na której, w dodatku, udało mi się tego samego dnia zdobyć autografy całej Czwórki Wspaniałych. 

Spróbujmy jednak na moment chociaż zapomnieć o formacji Warda, tak, by dać szansę innym - znakomitym przecież - wykonawcom tegorocznej edycji Festiwalu. Scena na Piętrze tego dnia przywitała nas naprawdę wyśnionym triem. Chociaż zaledwie dzień wcześniej, w ramach Proyecto Libre zarówno Edward Wilkerson (saksofonista), jak i perkusista - Avreeayl Ra w cudowny sposób oczarowali publiczność sporą dawką jazzu silnie powiązanego z tradycjami kulturowymi Ameryki Południowej oraz Afryki; tym razem, w formacji kontrabasisty - Larry'ego Gray'a, w wyśmienity sposób przenieśli się do obszaru muzyki improwizowanej ocierającej się w dużej mierze o freejazzową stylistykę.

Niesamowita siła oraz ekspresja emocji płynące ze sceny przyspieszały bicie serca odpływającego w rwące nurty płynącej niespokojnym pięknem czystych improwizacji rzeki, w którą porwało nas troje muzyków. Pośród kipiących wręcz doskonałością, porywających kompozycji, w ramach projektu usłyszeliśmy między innymi ośmioczęściową suitę Graya, w doskonały sposób łączącą partyturę z elementami improwizowanymi. Skąpani w różnorakich barwach, jakimi częstowali nas hojnie chicagowscy muzycy, udaliśmy się następnie do Pawilonu Nowej Gazowni, gdzie tego wieczoru odbył się koncert Blacktetu Marquisa Hilla.


Formacja Marquisa Hilla, trębacza, który dosłownie na kilka dni przed Festiwalem został laureatem prestiżowego konkursu Theloniousa Monka, dała wspaniały popis starannie zaaranżowanego spektaklu muzycznego. Do sekcji rytmicznej Hill pozyskał saksofonistę - Christophera McBride'a, z którym przedstawiał znakomite, zabawne "scenki" pojawiania się i znikania na scenie, grając wspaniałe unisono, lecz również nie stroniąc od solowych popisów. Uwagę przykuwał wyśmienity wibrafonista - Justin Thomas, przy kontrabasie stał natomiast nieznany mi dotąd chicagowski muzyk - Josh Ramos. Niewielki raczej był udział perkusjonalisty - Juana Pastora, natomiast z całą pewnością moją uwagę zwrócił znany mi już z albumu Luke'a Malewicza perkusista - bardzo sympatyczny, obdarzony niezwykłymi umiejętnościami Makaya McCraven. Koncert ten - świetny, wspaniale zainscenizowany (może, jak dla mnie, odrobinę za mocno...?), podobnie jak pozostałe odbywające się w Pawilonie Nowej Gazowni, z całą pewnością przeznaczony był dla szerszego grona licznie zgromadzonych odbiorców, którzy nagrodzili wykonawców ogromną lawiną oklasków.

Ostatni dzień tegorocznej edycji Festiwalu rozpoczął się tradycyjnie w Scenie na Piętrze Estrady Poznańskiej. 23 listopada w klimatycznej sali pojawił się kwintet OUR ROOTS w składzie: Geof Bradfield - saksofon, Clark Sommers - kontrabas, Makaya McCraven - perkusja, Joel Adams- puzon oraz Marquis Hill - trąbka. Znakomity saksofonista, twórca projektu, w doskonały sposób sprawił, iż kwintet z rozbudowaną sekcją dętą zabrzmiał niezwykle ciepło, blisko i kameralnie, wzbudzając magię ogromnych emocji. Niezwykły był, grający niesamowite linie melodyczne puzonista oraz niezastąpiony przy perkusji McCraven. Nazwa projektu nawiązuje do legendarnego albumu Clifforda Jordana ''There Are My Roots'' z roku 1965.

Jak czytamy w pięknie wydanym programie Festiwalu, "Bradfield sięga do korzeni muzyki na rolniczym Południu Stanów Zjednoczonych, tj. do spirituals, bluesa, zaśpiewów robotników rolniczych i więźniów, lecz przenosi tę ideę w XXI wiek i przepuszcza przez filtr współczesności". Idealnie opisane, nic dodać nic ująć. Koncert naprawdę znakomity, na cudnie wysokim poziomie, przenoszący do krainy marzeń. Z krainy tej ruszyliśmy na ostatni koncert dziewiątej edycji Festiwalu do Pawilonu Nowej Gazowni, w której licznie zgromadzona publiczność oczekiwała Orberta Davisa z projektem Poznan Jazz Philharmonic Chamber Group. Było to jedno z wydarzeń kierowanych do szerszego grona odbiorców, przez co wypełnione humorystycznymi pogawędkami, odznaczające się swobodnym podejściem lidera do projektu. W projekcie, jaki - wraz z odpowiedzialnym za niego liderem zdecydowanie przypadł do gustu publiczności, udział wzięła poznańska orkiestra oraz chicagowscy muzycy. Dyrektorem i dyrygentem był autor projektu, grający w nim na trąbce - Orbert Davis, pianista - Leandro Lopez Varady, znany i uwielbiany przez nas od lat perkusista - Ernie Adams oraz kontrabasista - Stewart Miller. Cóż to był jednak za kontrabasista... ! Wyglądem przypominał samego Charliego Hadena... z czego bardzo ucieszył się, kiedy - po koncercie - wyraziliśmy swoją opinię. Jak się okazało, podobnie jak ja, Pan Stewart jest zauroczony twórczością Hadena, a zwłaszcza jego dokonaniami w ramach projektu Quartet West, o czym w przesympatyczny sposób rozmawialiśmy jeszcze długo po koncercie finałowym. 

Tą oto przemiłą rozmową z Panem Millerem zakończyłam, z ogromną nutką nostalgii tegoroczny Festiwal Made in Chicago, ze smutkiem patrząc na znikający ze sceny sprzęt i muzyków szykujących się do odjazdu... Zostały jednak przepiękne wspomnienia, cudowne dźwięki, nowe przeżycia oraz muzyka, którą zabrałam z sobą do domu. Dziękując Organizatorom za tyle cudownych wrażeń, z niecierpliwością czekała będę na następny rok, prosząc los o to, by znów, wśród tych wspaniałych wykonawców, pojawiła się grupa odkrytego przeze mnie w tym roku Grega Warda oraz mój ulubiony kontrabasista - Stewart Miller.  

Marta Ratajczak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz