wtorek, 18 listopada 2014

LEE KONITZ – TRIBUTE TO BIRTH OF THE COOL/ MADE IN CHICAGO, 17.11.2014





17 listopada 2014 roku bardzo hucznie rozpoczął się poznański coroczny festiwal Made in Chicago. Festiwal ten organizowany jest dzięki współpracy Estrady Poznańskiej z Jazz Institute of Chicago (z Lauren Deutsch na czele). Dziewiątą już jego edycję otworzył koncert specjalny:

LEE KONITZ – TRIBUTE TO BIRTH OF THE COOL – 65 YEARS LATER.  

Klimatyczna Scena na Piętrze Estrady Poznańskiej jak zwykle wypełniona była po brzegi widownią, która doskonale już wie, że Made in Chicago to festiwal, któremu można zaufać wręcz w ciemno, jeśli chodzi o poziom i jakość prezentowanej muzyki. Tegoroczna edycja rozpoczęła się być może trochę nietypowo, gdyż od lat tworzący zespół w hołdzie "Birth of the Cool" miał możliwość zaprezentowania swoich umiejętności z ostatnim aktywnym muzycznie członkiem dawnego nonetu Milesa Davisa - Lee Konitzem. Gdy zgasły światła, a na scenie pojawiło się ośmiu poznańskich muzyków, widownia z początku z niecierpliwością zaczęła rozglądać się za gwoździem programu. Bardzo jednak szybko oktet pokazał nam, że nie ma co szukać i się zastanawiać - ważne jest TU i TERAZ. Bo grali naprawdę znakomicie (co potwierdził w kilka chwil później sam Lee Konitz, przekomarzając się lekko, że TO jest właśnie zespół, z którym grał przed sześćdziesięcioma pięcioma laty)! Solową trąbkę z partiami Davisa prezentował znany poznański muzyk - Maciej Fortuna (nagrywający m.in. z Piotrem Lemańczykiem, wchodzącym - wraz z Krzysztofem Gradziukiem - w skład Maciej Fortuna Trio), za saksofonem altowym stanął Maciej "Kocin" Kociński, za barytonowym natomiast - Robert "Boris" Błoszyk. Na puzonie grał Piotr Banyś, na tubie - Piotr Rulewicz, na waltorni natomiast od niedawna małżonka Macieja Fortuny - Alicja. Do tego przy fortepianie zasiadł Krzysztof Dys, przy perkusji - Andrzej Konieczny, dyrygentem zaś był kontrabasista składu, pomysłodawca projektu - Patryk Piłasiewicz. 


Chociaż materiał z "Birth of the Cool" znam doskonale, w uszach płynący mi wciąż jeszcze nonetem Davisa, trzeba z ogromnym szacunkiem przyznać, że formacja zagrała go wyśmienicie, wręcz doskonale! Dało się poczuć ducha lat pięćdziesiątych, z Milesem na scenie... Prawdziwy przełom nastąpił jednak w chwili, kiedy po kilku utworach zapowiedziano Lee Konitza... Wówczas naprawdę zatrzęsła się ziemia... Niesamowitym było ujrzeć prawdziwą legendę - dziś już 87-letnią, która wchodząc na scenę wywołała ogromne wzruszenie, tak wśród muzyków jak i publiczności. 87-letni Lee wszedł powolutku na scenę, poprawił nuty, przyglądając im się w skupieniu, pochylony, pochwalił poznańskich muzyków, pożartował chwilę, po czym usiadł na krześle. Myślę, że tak jak ja, tak cała reszta publiczności nie spodziewała się tego, co nastąpiło po chwili... Otóż, kiedy tylko muzycy zaczęli grać, kiedy wzruszony Lee Konitz z zamkniętymi oczyma wczuwał się w  budowany klimat, w pewnym momencie ten "starszy pan" po prostu wstał, chwycił za saksofon i wzleciał wysoko w niedoścignionym solo. Pełne wzruszenia twarze muzyków, przeniesionych w świat spełniających się marzeń, ciągle komplementowany przez Konitza Maciej Fortuna oraz niesamowity nastrój, jaki w jednej chwili wytworzył się w pięknej sali Sceny na Piętrze; wszystko to sprawiło, że zostaliśmy nagle przeniesieni w czasy, gdy Miles otwierał nową epokę dla muzyki improwizowanej, a grający z nim Lee Konitz miał zaledwie 22 lata. Niesamowita podróż w czasie - wystarczyło zamknąć ukryte za łzami wzruszenia oczy, by uwierzyć, że naprawdę jest rok 1949, a przy saksofonie cudownym solo częstuje nas młodzieniaszek Lee. Nieprawdopodobne wzruszenie, emocje ściskające gardło, niesłychany i nieopisany powrót do przeszłości, pośród ogromu cudownych, rozdzierających serce dźwięków! Wszystko to eksplodowało potężną dawką emocji, otwierającymi kłódki wszystkich zamkniętych, najskrytszych marzeń, zamieniając Scenę na Piętrze w przepiękny bal wyśnionych pragnień. Na zakończenie nonet zagrał najbardziej chyba "przebojowy" kawałek z "Birth of the Cool", burząc wszelkie mury i uwalniając na co dzień skrywane emocje.

W międzyczasie, do jednego z utworów, Lee zaprosił pianistę ze swojego kwartetu, który miał zagrać tuż po koncercie w hołdzie "Birth of the Cool". Pianistą tym był niesamowity Dan Tepfer, najmłodszy chyba z członków kwartetu (urodzony w 1982 roku).

Dan, choć niezwykle młody jak na ogrom posiadanego talentu, był jedyną -  w moim odczuciu - postacią, która zaświeciła równie ogromnym, choć bardzo subtelnym i nienachalnym blaskiem jak Lee. Choć Konitz stanowił niewątpliwie Gwóźdż Wieczoru, pianista w wyjątkowo delikatny, nie rzucający się w oczy sposób zdawał się "trzymać rękę na pulsie", dbając o starszego wiekiem saksofonistę oraz pomagając mu lekko kierować koncertem, nie odbierając przy tym świateł reflektorów. Więcej okazji do zasłuchiwania się w niezwykły talent pianisty, jak i pozostałych członków kwartetu, jakimi byli, obok Lee Konitza, kontrabasista - Jeremy Stratton oraz perkusista - George Schuller, mieliśmy po króciutkiej przerwie, po której scena została wypełniona blaskiem tych czworga wspaniałych muzyków.

Wchodząc na scenę, Lee Konitz, oburzony, poprosił o zestawienie statywów do nut... kwartet wyruszył na całkowitą improwizację! Grali cudownie, pokazując ogromną sprawność otaczających Konitza młodych wiekiem muzyków oraz wspaniałe zgranie zespołu. Z wszystkich nich biła ogromna pewność siebie, budząca zaufanie i olbrzymią sympatię, a w każdym ich geście czuć było, że mamy do czynienia z nie byle kim. Najbardziej jednak, nie ukrywam, zachwycił mnie pianista - prawdziwie arystokratyczny, co jednak nie ujmowało jego postaci specyficznego ciepła, w pewien siebie, zuchwały sposób wchodził w dźwiękowe polemiki z Mistrzem, proponując odegranie pewnych tematów, które to Lee sam miał odgadnąć. Panowie raczyli nas przepiękną muzyką (jak choćby "How Deep is the Ocean" czy cudowny, zaproponowany przez Lee "Round About Midnight" Theloniousa Monka), podczas której Konitz nie tylko grał na saksofonie, lecz często uciekał w śpiew, krążąc po scenie w ucieczce od mikrofonów (w pewnym momencie byłam losowi bardzo wdzięczna, że to nie ja mam za zadanie realizację dźwięku w tej niełatwej sytuacji). Wszystko to czynił jednak w tak wspaniały, wzbudzający sympatię sposób, że publiczność nie szczędziła mu uśmiechów oraz oklasków. Gdy rozśpiewany Lee krążył po scenie, w pewnym momencie do Mistrza podszedł pianista, Dan, podejmując wokalną polemikę i w umiejętny niezwykle sposób doprowadzając ją do końca utworu. Po długim, wspaniałym koncercie kwartetu, na żywo uzgadniającego repertuar, publiczność nieustającymi oklaskami prosiła Legendę o jeszcze... bez większych nadziei, mając na uwadze wiek Konitza oraz to, jak wiele mimo tego dał już dziś z siebie. Lee jednak powrócił, z częścią kwartetu i częścią nonetu, aby odegrać jeszcze swoją przepiękną suitę... A łzy wzruszenia polały się pełnymi strumieniami...

Cudowny wieczór, wypełniony tak licznymi emocjami, pięknem dźwięków i wspaniałej energii płynącej ze sceny oraz poczuciem jedności - tak z całą współobecną salą Sceny na Piętrze, jak i z ... nonetem Davisa, grającym 65 lat temu. Oraz z własnymi marzeniami, które spełniały się wprost na miejscu. Na pewno dzień 17 listopada 2014 roku zostanie na długo tak w mojej pamięci, jak i sercu. Niesamowity początek IX edycji Festiwalu Made in Chicago.

Marta Ratajczak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz