sobota, 22 listopada 2014

Made in Chicago 2014: Dzień pierwszy, 21.11.2014




Wspaniały koncert specjalny z Lee Konitzem na czele, jaki miał miejsce jeszcze przed właściwym rozpoczęciem tegorocznej, dziewiątej już edycji Festiwalu Made in Chicago, nawet największym optymistom nie pozostawiał złudzeń - tak wysoko postawiona poprzeczka z pewnością niełatwa będzie do przeskoczenia... Z takim też nastawieniem, przyznać muszę, udałam się na właściwy koncert otwierający tegoroczny festiwal, jakim był autorski program saksofonisty, Grega Warda, zatytułowany "Fitted Shards".


Saksofonista altowy, znany stałym bywalcom Festiwalu z corocznych występów w różnych chicagowskich kompilacjach, tym razem przyjechał ze swoim autorskim programem i swoim zespołem. Kwartet Warda na prawie dwie godziny przemienił całkiem Scenę na Piętrze Estrady Poznańskiej w miejsce transcendentalnych spotkań z własną duchowością, podczas których nasze fantazje i sny przybierały niepokojąco wręcz realne kształty. W skład rzeczonej formacji wchodzili: lider, kompozytor i saksofonista altowy - Greg Ward, pianista - Rob Clearfield, basista  - Jeff Greene oraz perkusista - Quin Kirchner. Specyficzna mieszanka stylów, jakie w wyśmienicie skonstruowane pachnące orientalną świeżością bukiety dźwięków wplatała formacja Warda przeplatała się zarówno z pięknymi impresjami czy dźwiękowymi pasażami serwowanymi przez pianistę, jak i rozbudowanymi improwizacjami solistów, zawsze jednak wyraźnie wynikającymi z podanego wcześniej tematu stającego się dla nich swoistym punktem wyjścia, oraz swobodnie prowadzącymi do dalszych uporządkowanych dźwiękowych opowieści. Uczestnicząc wielokrotnie w różnych edycjach Festiwalu, jak dotąd nie potrafiłam w jakiś szczególny sposób zachwycić się oprawą graficzną autorstwa Pana Roberta Lemka... Podczas koncertu formacji Warda, stała się ona jednak dla mnie pretekstem do rzucenia się w głęboki nurt proponowanej rwącej rzeki dźwięków. Proste symbole, rozpływające się nagle szerokimi strumieniami pod smugami rzucanego na nie światła, poczęły tańczyć, płynąc łagodnie w rytm hipnotyzujących dźwięków. Tak rozpoczął się dla mnie ów koncert... Panowie weszli na scenę, wypełniając ją zrazu czarującymi, hipnotyzującymi dźwiękami, które porwały publiczność w wir kształtujących się wyraźnie pod tracącymi kontakt z rzeczywistością oczyma nierealnych marzeń. Oczy porwane złudnymi obrazami niezwykłej głębi, zapraszającymi do świata tajemnic, poruszającymi się niemal ilustracjami Pana Lemke, zwiedzione całkiem, pozwoliły również uszom opętanym cudownie hipnotyzującymi dźwiękami, a następnie całej duszy na swobodne podróże pomiędzy światem rzeczywistym a tym ze snu, przywołanym nagle przez metafizyczne zjawiska, których staliśmy się bezwiednymi świadkami. Blisko czterdziestominutowa, nieprzerwanie płynąca ze sceny suita przeniosła mnie całkowicie boczną furtką do świata gdzieś ponad nami, w którym z lekkością daną jedynie Twórcy można było samemu budować własną rzeczywistość, według własnego schematu lub nawet jego całkowitego braku. Rozgoszczona w swoim własnym, pięknym świecie, aż oburzyłam się, kiedy nagle suita została zakończona, a lider chwycił za mikrofon, by zapowiedzieć kolejny utwór. Grali przepięknie i fantastycznie, saksofonista - dotąd znany nam jedynie ze współtworzenia innych formacji, tu - nagle oczarował nas niezwykłym blaskiem swoich kompozycji ukazując, że przeskoczenie wysoko zawieszonej poprzeczki z koncertu specjalnego nie stanowi dla niego najmniejszego problemu. Niesamowite rzeczy działał również pianista, - przyznam, że kilkakrotnie wychylałam się by sprawdzić, czy na pewno posiada on zaledwie dwie ręce, a skoro tak - to w jaki sposób potrafi on nimi czarować tak, by słychać było ich co najmniej trzy jednocześnie..? Również perkusista mocnymi, silnymi uderzeniami głuchej perkusji oraz delikatnymi motylkami pojawiających się niekiedy instrumentów perkusyjnych nieodmiennie uwodził nasze uszy, oniemiałe z zachwytu. Jeff Greene natomiast, grający głównie na gitarze basowej, niekiedy zamieniając ją na kontrabas (najczęściej sięgając wtedy po smyczek), miał  w tej formacji niełatwe zadanie "trzymania się z tyłu", przez co niełatwo było zasłuchać się w jego wirtuozerię i w pełni zachwycić jego dźwiękami, dla wytrawnego jednak ucha wspaniałe były subtelne perełki, jakie niekiedy można  było wyłapać po zasłuchaniu się w jego twarde, wyciszone brzmienie. Choć cały koncert wypadł znakomicie, ja nieustannie czułam niedosyt tego, co działo się podczas otwierającej go suity, nie mogąc pogodzić się z jej końcem... Przepiękne dzieło! Tak wspaniałe, że - niestety - rzutowało u mnie również na odbiór drugiego koncertu, jaki odbył się pierwszego dnia tegorocznej edycji Festiwalu Made in Chicago. Na koncert ten przenieśliśmy się do Pawilonu Nowej Gazowni, by posłuchać projektu Jamesa Sandersa: "Proyecto Libre".


Na dużej scenie Pawilonu Nowej Gazowni pojawił się sześcioosobowy skład: James Sanders - skrzypce, Harrison Bankhead - wiolonczela, Joshua Abrams - kontrabas, Avreeayl Ra - perkusja, Jean - Christophe Leroy - instrumenty perkusyjne oraz Edward Wilkerson - saksofon. Sekstet Sandersa, pod czujną "batutą" kompozytora i skrzypka, ruszył z kopyta piękną mieszanką jazzowej improwizacji rodem z Afryki połączoną z muzyką tradycyjną wywodzącą się z obszaru Karaibów. Były ucieczki stepami pełnymi tajemnic, przywołujące na myśl muzykę zaginionych, zapomnianych plemion, były też odniesienia do muzyki współczesnej, wszystko to jednak utrzymane w mantrycznym klimacie, przywołującym na myśl klimat coltrane'owskiego albumu  "A Love Supreme", w pewnym momencie odwołujące się do niego w nader oczywisty sposób. Doskonała praca zespołu kierującego oświetleniem, akustyków i reżyserów dźwięku z muzykami pozwalała na całkowite wyłączenie świadomości i oddanie się w pełni klimatowi, pozwalając prowadzić się muzyce niczym w tańcu. Wspaniałe popisy wirtuozerii doskonałych chicagowskich muzyków oraz wyczuwalne wyraźnie pozytywne fluidy przepływające pomiędzy sceną a widownią uczyniły koncert niezapomnianym zjawiskiem, którego wciąż odczuwaliśmy niedosyt, przywołując Panów na bis, obdarowując ich owacjami na stojąco. Niektórzy do tego stopnia dali się porwać, że całkowicie zapomnieli się w tańcu, odpływając wraz z muzykami w najdalsze zakątki niezgłębionej wyobraźni. Ja osobiście nie mogłam odżałować, że oba koncerty nastąpiły tuż po sobie, przez co - wciąż jeszcze zakotwiczona w otwierającej pierwszy koncert suicie - nie potrafiłam całkowicie oddać się pięknu, jakie serwowali kolejni Artyści. Pierwszy dzień Festiwalu Made in Chicago w dobiegającym już końca roku 2014 uważam za niezwykle cudowny, porywający i ... zawieszający muzyczną poprzeczkę jeszcze wyżej. Przed nami jeszcze dwa wspaniałe dni... Kto jeszcze nie zdecydował się na udział w bodaj jednym z koncertów - serdecznie namawiam.

Marta Ratajczak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz