niedziela, 19 kwietnia 2015

Miles Davis Sextet: Someday My Prince Will Come (Columbia, 1961)





Dzisiaj słów kilka o albumie idealnym na rozmarzoną, senną niedzielę, pełną chłodnego jeszcze, dość nieśmiałego, wczesnowiosennego słońca kryjącego się figlarnie za tumanami białych obłoków, przepędzanych wiatrem. Taką zalotną właśnie, nieśmiałą obietnicą jest piękna płyta sekstetu Milesa Davisa, która ukazała się pierwotnie w roku 1961 nakładem wytwórni Columbia: "Someday My Prince Will Come". Wersja pierwotna składała się z sześciu przepięknych utworów; na posiadanej przeze mnie kompaktowej reedycji z roku 2010 dodano jeszcze "Blues No. 2" oraz alternatywną wersję tytułowej kompozycji:



1. "Someday My Prince Will Come"

2. "Old Folks"

3. "Pfrancing"

4. "Drag Dog"

5. "Teo"

6. "I Thought About You"

7. "Blues No. 2"

8. "Someday My Prince Will Come (Alternate Take)"


Skład, jaki możemy podziwiać na tym maleńkim kawałku opowieści wyjętej ze snu, jest - doprawdy - iście królewski: trąbka - Miles Davis, saksofon tenorowy - John Coltrane ( utwory 1 & 5) oraz Hank Mobley (utwory 1-4 & 7-8), fortepian - Wynton Kelly, kontrabas - Paul Chambers, perkusja - Jimmy Cobb (utwory 1-6 & 8) oraz Philly Joe Jones (utwór 7).

Cóż można o takiej doskonałości napisać? Może najpierw, nim całkiem pozwolę się porwać delikatnym wichrom marzeń, należy wspomnieć o niezwykłej doskonałości brzmienia płyty, która stanowić by mogła doskonały przykład dla nauki słuchania prawdziwej stereofonii dla pokolenia empetrójkowych połykaczy śmieci. "Someday My Prince Will Come" to niewątpliwie jedna z najlepszych płyt pod względem zdolności do przeniesienia odbiorcy dokładnie w najbardziej odpowiedni punkt na widowni; gdzie - po zamknięciu oczu - mamy dokładne wyobrażenie o tym, gdzie w danej chwili znajdują się poszczególni muzycy, czy przemieszczają się - niczym Miles Davis, znacząc pod zamkniętymi oczyma odbiorcy wyraźnie każdy kolejny swój krok, czy tkwią nieruchomo, niczym fortepian bądź perkusja... 

"Someday My Prince Will Come" to także płyta urzekająca pięknem zawartych kompozycji oraz sposobem i jakością ich wykonania. Choć moim faworytem niezmiennie pozostaje tytułowy utwór (autorstwa duetu F. Churchill/ L. Morey), album jako całość stanowi jedną przepiękną baśniową opowieść, spisaną ręką prawdziwego mistrza, w której to każdy chwilowy smutek spowodowany zakończeniem kolejnego utworu szybko rozpogadzany jest cudownym blaskiem następnej olśniewającej kompozycji. Nieprzypadkowo w sekstecie Milesa znaleźli się prawdziwi czarodzieje - mistrzowie swoich instrumentów, nieprzypadkowo również wszyscy spośród nich - jak słychać - dali się całkowicie oczarować zmysłowemu czarowi bijącemu od kompozycji... Nagromadzenie tak wielkich pokładów talentu, piękna, uroku i frywolności marzeń rusza śniegową kulą w świat, nabrzmiewając nieustannie aż do prawdziwej eksplozji piękna niebywałego, opadającego na słuchacza cudownym deszczem najwspanialszych gwiazd, których tak nietrudno nagle dotknąć teraz wysoko wyciągniętą ręką...

Fortepian Kelly'ego, uwodząc wielobarwnym brzmieniem, potrafi ukazać mozaiką dźwięków najodleglejsze bieguny emocji, przebiegając biało - czarnymi klawiszami od głębokiego, letniego ciepła, aż po zimowy, stalowy lód, zamykając w tym pięknym, solidnym instrumencie całe toczące się nieustannie koło ludzkiego życia i świadomości. Podobną mieszankę najróżniejszych kolorów uczuć, otwierającą bramy wszelkich możliwych emocji tak, by wysoko, tuż nad naszymi marzeniami, upleść z nich wielobarwny, czarodziejski dywan ze snów, prezentuje nam w cudowny sposób perkusja - tak samo pod wodzą Jimmy'ego Cobba, jak i pojawiającego się w jedynym tylko na tej płycie, bonusowym utworze numer 7, niezwykłego Philly'ego Joe Jonesa. Skoro o czarodziejach dźwięku już mowa, nie sposób nie przywołać obu wspaniałych saksofonistów tenorowych, wypuszczających w eter obłoki nieopisanego ciepła, czułości i wszystkich innych emocji powodujących, że odbiorca nie ruszy się z miejsca, dopóki płyta nie wybrzmi do końca. A potem... raz jeszcze, i jeszcze... I pod tym względem najbardziej niezwykły jest tytułowy utwór "Księcia Trąbki" - jest to bowiem jedyna kompozycja rozpisana na oba saksofony; baśń nad baśniami! W bonusowej, niepotrzebnej - moim zdaniem - wersji "Someday My Prince Will Come", pojawia się już jednak jeden tylko saksofon, trzymany w dłoniach Mobley'a. Lejący się żar z nieba, rozpalający serca i dusze, lecz chowający się - tak nieśmiało - za "plecami dźwięków" trąbki geniusza, to niewątpliwie zasługa wybitnego operatora klimatu, jakim jest kontrabasista - Paul Chabers. Ciepło i czystość brzmienia tego jakże pięknego, tętniącego życiem instrumentu niejednokrotnie wywołuje przyjemne dreszcze, rozbudzane dodatkowo niesamowitym, uwodzicielskim czarem perkusyjnych talerzy. Wisienkę na torcie stanowi jednak sam Davis - nadający sennym marzeniom właściwy kierunek, wskazujący najpiękniejsze obrazy i kierujący ruchem w krainie, z której tak łatwo spaść, jeśli tylko pozwolimy sobie na nieuchwytną, prędką, kłamliwą myśl, że przecież... nie mamy skrzydeł potrzebnych, by tam tkwić. 

Na szczęście, dopóki płyta kręci się w odtwarzaczu, taka myśl nie ma najmniejszej szansy na delikatne nawet muśnięcie zasłuchanej i rozmarzonej głowy, zapętlonej kolorowymi marzeniami w niekończącej się myśli o rzeczonym someday...

Płyta na zawsze, nie mająca najmniejszej nawet szansy na obrośnięcie kurzem. Mistrzostwo, pod każdym względem.

Marta Ratajczak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz