piątek, 30 maja 2014

Leni Stern/ Stephane Grappelli/ Wojtek Staroniewicz: Jazz a go - goA-010 (Akwarium Concert Agency, 1994)


Za serię wydawniczą "Jazz a go - go" odpowiedzialny jest Mariusz Adamiak, w latach 1993 - 1996 wydający czasopismo o tematyce jazzowej, zatytułowane właśnie "Jazz a go - go". Było to pierwsze w Polsce czasopismo jazzowe ukazujące się z płytą CD. Mariusz Adamiak w 1992 roku powołał do życia festiwal Warsaw Summer Jazz Days, a w dwa lata później założył Jazz Radio. Wyróżniony w 2002 roku jako "Kreator Kultury" w Paszportach Polityki, od 1991 roku do dnia dzisiejszego kieruje Agencją Akwarium. To właśnie Akwarium Concert Agency odpowiedzialna jest za serię "Jazz a go - go", której dziesiątym z rzędu albumem, wydanym w roku 1994, jest właśnie niniejsza płyta zawierająca nagrania grupy Leni Stern Band, Stephane'a Grappelli'ego oraz kwartetu Wojciecha Staroniewicza.

Okładką płyty jest fragment wspaniałego, przykuwającego uwagę, pełnego dramatyzmu obrazu "Przed siebie" autorstwa Janusza Zadurowicza (1994). Pięknie wydany album podzielić można na trzy części. Pierwszą z nich stanowią dwa nagrania zespołu Leni Stern Band, zarejestrowane w klubie Akwarium 14.01.1995 roku w składzie: Leni Stern - gitara, David Mann - saksofon, George Whitty - instrumenty klawiszowe, Lincoln Goines - gitara basowa oraz Lionel Cordew - perkusja. Wśród nagrań grupy Leni Stern znajdujemy zarówno żywiołową kompozycję gitarzystki - "Phoenix" - z przykuwającą uwagę, pełną dynamiki perkusją i tajemniczo przytłumioną gitarą liderki; jak i o wiele bardziej stonowany utwór autorstwa L. Stern - J. Pousette Dart: "Ask Them Were", malowany pastelowymi klawiszami nadającymi kompozycji impresyjnego klimatu. "Ask Them Were" to również okazja do zasłuchania się w pięknym, nastrojowym saksofonie oraz gitarze basowej, przekomarzającej się z instrumentami klawiszowymi.

Inny charakter mają kolejne dwa nagrania płyty, stanowiące jej drugą część. Część należącą do Stephane'a Grappelli'ego (skrzypce), nagraną z udziałem kontrabasisty - Jeana Philippe'a Vireta oraz gitarzysty - Marca Fosseta. Nagrania te pochodzą z Warszawskiej Filharmonii Narodowej, z 19 grudnia 1993 roku. W pierwszym z nich, "Sweet Georgia Brown" (Pickard - Berne - Casey), zahipnotyzowani podziwiamy jak cudnie dostojne skrzypce w rękach wirtuoza pną się na szczyty doskonałości przy przepięknym, stabilnym, transowym kontrabasie, podkolorowane lekką gitarą,;a wszystko to rozgrywa się na naprężonych strunach cudnych instrumentów w dłoniach mistrzów. Druga kompozycja nagrana w tym składzie, będąca jednocześnie czwartym utworem na płycie, to "Nightingale In Berkeley Square - The Lady Is A Tramp" (R. Rodgers - L. Hart). Jest to spokojny, tęskny, klasycyzujący utwór snujący się gładko smyczkiem wirtuoza skrzypiec, zabierający słuchacza w piękny świat wiecznie spełniających się marzeń...

Tak docieramy do trzeciej, najdłuższej i ... najbardziej przeze mnie oczekiwanej części płyty. Część ta należy w pełni do kwartetu Wojciecha Staroniewicza, występującego w składzie: Wojtek Staroniewicz - saksofon tenorowy, Włodek Pawlik - fortepian, Adam Cegielski - kontrabas oraz Czarek Konrad - perkusja. Wszystkie trzy utwory wyżej wymienionego składu nagrano dnia 5 listopada 1994 roku w klubie jazzowym Akwarium. Pierwszym z nagrań jest nieśmiertelny, przepiękny "Summertime" G. Gershwina, rozbudowany przez zespół do ponad jedenastu minut... Przy tym nagraniu nie potrafię nie poruszyć pewnej nurtującej mnie kwestii związanej z sięganiem Muzyków po standardy... Wiele na świecie jest pięknych standardów i osobiście uważam, że wspaniałą rzeczą jest "odświeżanie" ich przez kolejnych Muzyków, jest jednak pewien ważny warunek, a nawet dwa. W moim odczuciu, w takim standardzie powinien zawsze znaleźć się jakiś nowy element - coś, co nada sens kolejnemu odtworzeniu go przez kolejnego Muzyka (bo, gdyby kwartet Staroniewicza nagrał "Summertime" nuta w nutę tak, jak go wszyscy mamy w pamięci, to - czy chcąc posłuchać tej właśnie kompozycji, nie sięgnęlibyśmy raczej po oryginał, zamiast nagranie kwartetu naszego wspaniałego saksofonisty..?); lecz przy tym - obowiązkowo - szacunek do oryginału (tak, żeby nagranie potrafiło wybronić się z użytej nazwy - żeby słuchacz był świadom, bez spoglądania w tytuły, co jest właśnie grane). Na moim blogu opisuję raczej płyty, które wywarły na mnie naprawdę duże wrażenie, z braku czasu pomijając takie, którym się to niekoniecznie udało uczynić;). W ostatnim czasie miałam jednak okazję do posłuchania wielu albumów zawierających standardy, w których aż drażnił - na zmianę - to ogromny upór Muzyków, by zagrać standard tak, by był jak najbardziej zbliżony do oryginału, bez wprowadzania jakiejkolwiek świeżości; - to znów interpretacja tak odległa od oryginału, że za żadne skarby świata nie można było domyślić się, jaki utwór jest grany. I tu na odsiecz moim skołatanym nerwom ruszył Wojciech Staroniewicz - jak dla mnie - mistrz aranżacji wielkich utworów! Bo, gdy słuchamy "Summertime" w wykonaniu jego kwartetu, utwór zachwyca prawdziwie świeżą bryzą orzeźwienia, otwiera nowe horyzonty, ukazuje jakby to, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami kompozycji i daje coś naprawdę nowego i pięknego, jednakże w pewnym momencie raduje się dusza słuchacza, słysząc wyraźną nutę tego pięknego standardu - mistrzostwo! To właśnie najgłębszy sens nagrywania takich utworów - tak, by słuchacz po oryginał sięgał, gdy chce usłyszeć oryginał, a po "Summertime" Staroniewicza wtedy, gdy ma ochotę właśnie na wyjątkowy, niepowtarzalny "Summertime" w wersji Staroniewicza! O! O to właśnie chodzi! :)

Drugim utworem kwartetu jest kompozycja Wojtka: "Ice Stations". Utwór ten to przede wszystkim zmysłowy saksofon rozsyłający ciarki po całym ciele, rodzący się z głębokiego, ciepłego kontrabasu przy rozkwitających dźwiękach barwnego fortepianu. Saksofon lidera pokazuje "pazurki": zdecydowany, pewien siebie, z wysoko podniesionym czołem wzlatujący wysoko na szeroko rozłożonych skrzydłach, budząc prawdziwie szczery zachwyt, szacunek i podziw. W kompozycji tej znajduje się również przestrzeń dla wspaniale rozkołysanego solo na zachłyśniętym cudowną muzyczną atmosferą fortepianie.

Płytę zamyka smutna i tęskna ballada - "Lament" (J. J. Johnsona) płynąca pięknym, zachrypniętym saksofonem Staroniewicza wśród szeleszczącej dyskretną mżawką perkusji. Czyste piękno, wspaniały klimat, prawdziwi mistrzowie na właściwych sobie miejscach...

Uwaga - Babskie Ucho ostrzega: "Jazz a go - go A010", a zwłaszcza jej trzecia część wypełniona nagraniami kwartetu Staroniewicza, to zdecydowanie niebezpieczna płyta, w której tak nagle i nieoczekiwanie można zakochać się bezpowrotnie! :)

Marta Ratajczak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz