czwartek, 4 grudnia 2014

John Coltrane: Coltrane (Impulse!, 1962)




Gdy w 1959 roku światło dzienne ujrzała wspaniała płyta Milesa Davisa: "Kind of Blue" nagrana z udziałem Johna Coltrane'a, muzyczne drogi obu Panów zaczęły się już powoli rozchodzić. Podczas, gdy Davis otworzył drogę do nowego gatunku muzycznego, zwanego "cool jazz", John Coltraneruszył w kierunku eksperymentów brzmieniowych, nie stroniąc od charakterystycznej dla niego atonalności. W roku 1960 zadebiutował jego najsłynniejszy zespół, z pianistą: McCoy'em Tyneremoraz perkusistą: Elvinem Jonesem. W 1961 roku do tria dołączył kontrabasista - Jimmy Garisson i w tym oto składzie nagrano płytę "Coltrane", jaka ukazała się w 1962 roku nakładem wydawnictwa Impulse!.
Płytę wypełnia pięć kompozycji: "Out of This World" (Harold Allen, Johnny Mercer), "Soul Eyes" (Mal Waldron), "The Inch Worm" (Frank Loesser), "Tunji" (John Coltrane) oraz "Miles' Mode" (John Coltrane).
Na winylowej edycji, pierwszą stronę płyty długogrającej wypełniały dwa pierwsze utwory. Otwierający album "Out of This World" łączy w sobie niesforne, ocierające się niekiedy o łagodną dość awangardę dźwięki jazzu eksperymentalnego z wspaniałą dawką ukrytych w muzyce emocji. Saksofon tenorowy Coltane'a porywa w dziką, fantastyczną, nieokiełznaną podróż pośród twardego, akordowego brzmienia fortepianu, entuzjastycznej, równie twardej perkusji oraz wyciszonego, pozostającego lekko w cieniu kontrabasu. Jest to najdłuższy utwór na płycie, pełen nieoczekiwanych, ostrych niekiedy zakrętów, wypełniony fantastycznymi improwizacjami, które jednakże każdorazowo stanowią konsekwentne kontinuum wcześniej podjętego wątku, każdorazowo też prowadzą do zaplanowanego wcześniej celu muzycznej podróży. Po niesamowitym popisie saksofonu Coltrane'a, następuje piękna improwizacja Tynera - niestety jednak znacznie wyciszona w stosunku do zarejestrowanej ścieżki saksofonu. Szkoda... Wolałabym nie być zmuszona do sterowania poziomem głośności podczas odsłuchiwania jednej, tej samej płyty, a nawet utworu. Dialog z fortepianem poodejmuje równie wyciszona, rozhulana perkusja, rozgrzana do czerwoności po wodzą Jonesa. Drugim - i zarazem ostatnim utworem pierwszej strony winylowej płyty jest fantastyczna, tęskna ballada "Soul Eyes". Chociaż omawianego albumu słucham z edycji kompaktowej, uważam, że w tym konkretnym wypadku ważne jest zaznaczenie, w którym momencie kończyła się pierwsza strona longplay'a... Płyty te były bowiem nagrywane z pewną określoną dramaturgią, co często można zauważyć, mając podczas odsłuchu świadomość zastosowanego podziału. Niestety, również tutaj, po wspaniałej opowieści tęsknego saksofonu, w momencie podjęcia tematu przez fortepian następuje nieprzyjemne uczucie nagłego spadku poziomu głośności, a co za tym idzie - pewnego rodzaju "spłaszczenia" dynamiki. Fakt ten zadziwia tym bardziej, iż jest to przecież album nagrywany przez samego Rudy'ego Van Geldera... być może taki był właśnie zamysł muzyków - kto wie... 
Stronę "B" rozpoczyna króciutkie kontrabasowe intro przeplatane perkusyjnym sznurkiem perełek w utworze "The Inch Worm", w którym to Coltrane sięga po saksofon sopranowy. Porywające, niezwykle wysoko brzmiące solo lidera potrafi przenieść słuchacza w zaczarowany świat, pełen tajemniczych znaków pomagających dotrzeć do bramy prowadzącej do dalekiej przeszłości. Tego rodzaju doświadczenia związane z muzyką najczęściej spotykały mnie dotąd podczas słuchania - czy raczej obcowania - z płytami klarnecistów potrafiących często otworzyć słuchacza na rozgrywającą się w nim "wojnę światów" prowadząc do oczyszczenia i otwarcia się na swoje nowo odkryte "ja". Wspaniałym dla mnie odkryciem jest fakt, że saksofon sopranowy, za którym dotychczas nie do końca przepadałam, stawiając wysoko ponad nim piękno tenorowych dźwięków, potrafi narobić w mojej głowie aż tak sporego zamieszania...! Na zakończenie albumu pojawiają się wreszcie dwie własne kompozycje Johna Coltrane'a: "Tunji" oraz "Miles' Mode". Podczas gdy pierwsza z nich układem melodycznym nawiązuje raczej do przeplatanej improwizacjami ballady, druga pozwala na "pożegnalne szaleństwo", rzucając odbiorcę w samo centrum formującej się właśnie dźwiękowej trąby powietrznej. Wspaniałe partie saksofonu, niosącego ogromną pewność siebie oraz swojego miejsca w muzycznym świecie zdają się przedostawać do wnętrza słuchacza, budując go od środka według własnego pomysłu, przekładając jego priorytety i otwierając na nowe światy i nowe wrażenia. 
"Coltrane" to z całą pewnością ważna pozycja w kolekcji każdego miłośnika jazzu, z całą pewnością pełna wzorcowych, mistrzowskich dźwięków wydobywających się z instrumentów muzycznych GURU, stanowiąca niepodważalny element klasyki gatunku. Czy jednak trafiła ona w mój gust na tyle, abym z ogromną chęcią sięgała po nią równie często, jak choćby po Coltrane'owską "A Love Supreme" (o której więcej w kolejnym wpisie)...? Chyba niekoniecznie. Poznać jednak, posłuchać i zatrzymać na zawsze w swojej zaczarowanej kolekcji najróżniejszych dźwiękowych światów - polecam, z całą pewnością. 

Marta Ratajczak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz