niedziela, 7 grudnia 2014

John Coltrane: A Love Supreme (Impulse!, 1965)





O zawiązanym w 1961 roku zespole Coltrane'a, w którego skład wchodzili: John Coltrane - saksofon tenorowy, McCoy Tyner - fortepian, Jimmy Garrison - kontrabas oraz Elvin Jones - perkusja, pisałam całkiem niedawno, przy okazji zapoznawania się z albumem zatytułowanym po prostu "Coltrane". Dziś natomiast przyjrzymy się płycie powstałej trzy lata później, która nagrana została w tym samym składzie. Tak jak na wspomnianym albumie z roku 1962 nie do końca chwaliłam sobie jakość nagrań (uderzała zwłaszcza ogromna różnica w poziomie głośności pomiędzy saksofonem lidera a instrumentami pozostałych muzyków), tak - przyznać muszę - albumem "A Love Supreme" jestem pod każdym względem zauroczona i oczarowana. Podzielony na cztery części materiał stanowi w zasadzie jedną, niepodzielną całość, mającą na celu wprowadzenie odpowiedniego klimatu oraz budowania określonej dramaturgii. Lub - mówiąc otwarcie - po prostu całkowitego oczarowania odbiorcy światem, na jaki pragnie otworzyć nas kompozytor. Autorem kompozycji jest sam Coltrane, a nagrań dokonano w roku 1964, w Studio Rudy'ego Van Geldera.



 Spis utworów:

*

1. "PART 1: ACKNOWLEDGEMENT"

2. "PART 2: RESOLUTION"

3. "PART 3: PURSUANCE"

4. "PART 4: PSALM"



"A Love Supreme" zdecydowanie stanowi pewnego rodzaju świętość, którą w dodatku przez dziesiątki lat analizowano, rozbierając każdorazowo na czynniki pierwsze, próbując może odnaleźć coś jeszcze, na co inni nie zwrócili uwagi. Pisząc o muzyce, łatwo, niestety,  niekiedy zboczyć z prawidłowej drogi, zapominając, że przede wszystkim liczy się odbiór muzyki, który i tak dla każdego okaże się ostatecznie czymś zupełnie innym... Chcąc jednak pozostawić w moim "muzycznym pamiętniku" ślad po uczuciach, jakie wzbudził we mnie ten album, dodam w tym miejscu także kilka słów od siebie.

Przede wszystkim, słuchając płyty, od pierwszych chwil odnoszę wrażenie, jakby w studio, oprócz kwartetu, znajdował się KTOŚ czy nawet COŚ jeszcze... Jakiś powstały z nagromadzonych emocji (którym muzycy tak chętnie dają ujście), nowy, kształtujący się na naszych oczach byt, pełen najwyższych uczuć, niezwykłej delikatności, będący zmaterializowanym obrazem najgłębszych mistycznych doznań, których stajemy się nie tylko świadkami, ale i uczestnikami. Coltrane zdaje się stawać na pięknym muzycznym ołtarzu, otwierając przed zgromadzonymi odbiorcami całe swoje wnętrze, czyniąc spotkanie z doskonałą muzyką prawdziwą sakralną ucztą. Łącząc się duchem z członkami zespołu, saksofonista prowadzi nas przez zaplanowane z góry etapy, wyznaczające kolejne poziomy poznania własnej duchowości. I chociaż album napisany został wyraźnie ku chwale Najwyższemu, proponowane ścieżki nie narzucają nachalnie obrazu Celu, do którego zmierzają, pozwalając odbiorcy na nadanie mu własnych kształtów. Powaga i siła monumentalnych dźwięków nie tylko nie kłóci się, ale wręcz doskonale przeplata z ulotną lekkością oraz subtelnym ciepłem dającym poczucie bliskości. Głęboko nacechowana emocjami, pełna ezoteryki muzyka zapisuje się w podświadomości odbiorcy, powtarzającego każdym swoim czynem, w ślad za Coltrane'm, niczym mantrę słowa tytułowe płyty. Dodatkowego dreszczyku emocji dodaje zamieszczony na wewnętrznej stronie okładki ... list do odbiorcy, w którym sam Coltrane wyjaśnia powód powstania albumu, odkrywając swoją głęboką wiarę w Boga. 

Jeśli zaś chodzi o sam sposób grania... Cóż się tu rozpisywać - mamy wszakże do czynienia z samymi mistrzami... Mistrzami, którzy w dodatku, w naprawdę przedziwny sposób zdają się porozumiewać między sobą na jakimś magicznym, duchowym poziomie, tworząc komórki jednego organizmu, oddychającego wspólnymi płucami. Mistrzowski saksofon tenorowy Coltrane'a, podobnie zresztą jak i wspaniale wyeksponowany fortepian Tynera, uwodzą odbiorcę zarówno cudownie melodyjnymi partiami, jak i podczas wysublimowanych podróży w obszary pięknych improwizacji. Niezwykle fascynująco brzmi również wyraźnie podkreślony kontrabas Garrisona, rzucający na kolana niesamowitym solowym popisem, prowadzącym trzecią część płyty w ostatnią, cięższą, budzącą silne uczucia część czwartą. Tu, pośród tęsknych, pełnych wyrazu partii saksofonu, to właśnie kontrabas stanowi o cieple i sile utworu rodzącego pewnego rodzaju niepokój i nastrój grozy. Najpoważniejszym jednak "operatorem klimatu" jest silnie związany z Coltrane'm perkusista - niezastąpiony w zespole saksofonisty Elvin Jones, którego sposobu gry oraz ogromnych zasług i wkładu w cudowne piękno tego pełnego potęgi dzieła nie sposób przecenić. 

Jednym zdaniem - "A Love Supreme" to wspaniała, wytworna uczta dla ducha, do której zaprasza nas sam John Coltrane... A takich zaproszeń - po prostu się nie odrzuca!

Marta Ratajczak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz