czwartek, 26 marca 2015

Al Di Meola plays Beatles & more: Poznań, 25.03.2015





Dnia 25 marca 2015 w Auli UAM w Poznaniu odbył się długo wyczekiwany koncert największego mistrza gitary - Ala Di Meoli. Wydarzenie odbyło się w ramach koncertowej trasy wirtuoza (Al Di Meola plays Beatles & more), promującej jego najnowsze wydawnictwo noszące tytuł "All Your Life (A Tribute to the Beatles)".

Fantastyczna, ogromna sala Filharmonii Poznańskiej tego wieczoru wypełniła się wręcz po brzegi publicznością naładowaną mocą pozytywnej energii i uwielbienia dla wielkiej postaci, stającej się za życia prawdziwą legendą. W tym miejscu należy dodać, iż Aula Uniwersytecka uważana jest za najlepszą - pod względem akustyki - salę w Europie... Niestety jednak, co okazało się być - na szczęście - jedyną niedogodnością związaną z koncertem, wszelkie zachwyty nad niniejszą salą mają sens jedynie podczas koncertów czysto akustycznych... Siedząc w siódmym rzędzie, po lewej stronie sceny, fantastyczna perkusja (oraz różnego rodzaju perkusjonalia) pod pałeczkami niezwykłego Petera Kaszasa docierała do moich uszu z niewielkim opóźnieniem względem gitary i fortepianu, przy którym czarował Mario Parmisano. Dźwięki perkusji ulegały też lekkiemu "zmatowieniu", ciągnąc za sobą niechętnie przeszkadzający trochę w odbiorze pogłos. Na szczęście, widowisko, moc i energia oraz ogromna waga wydarzenia sprawiły, że na te delikatne niedogodności można było po prostu przymknąć oko, pogrążając się w pewnego rodzaju transie.


W zasadzie od pierwszej chwili, kiedy na scenie pojawił się Mistrz Ceremonii - Al Di Meola we własnej osobie, wśród publiczności zapanowało wielkie wzruszenie, radość oraz prawdziwa swoboda w wyrażaniu ogromnych emocji spowodowanych możliwością przebywania w towarzystwie zaklinacza gitary. Program... jak dla mnie, chyba nie miał w zasadzie większego znaczenia (tu muszę dodać, przyznając się do błędu popełnionego przed trzema laty, iż był to dla mnie pierwszy koncert Meoli, na którym miałam niewątpliwą przyjemność się znaleźć). Było to po prostu mrożące krew w żyłach, cudowne, budzące mnóstwo pozytywnych i niezwykle głębokich emocji obcowanie z rodzajem... świętości. Możliwość obserwowania czarodziejskich ruchów, za sprawą których nasze uszy ulegały złudzeniu, iż na scenie słychać nie jedną - lecz dwie gitary jednocześnie. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi - w końcu, blog ten stanowi dla mnie jedynie rodzaj pamiętnika, więc mogę pozwolić sobie na takie "wycieczki" - obserwując to, co działo się na scenie, odnosiłam wrażenie, jakby Al traktował gitarę jak... kobietę. Z pełnym szacunkiem, delikatnością, jednakże z niepodważalnym przekonaniem, iż należy ona tylko i wyłącznie do niego; znając wszystkie jej "słabe punkty", potrafiąc odpowiednio - kiedy chce: rozdrażnić ją, doprowadzając wręcz do szału, tak, by po chwili uczynić z niej niewinną, w pełni oddaną i posłuszną towarzyszkę, błagającą go każdą jedną struną o dotyk. Doskonałe było również porozumienie pomiędzy Meolą a pozostałymi muzykami, pracującymi niczym jeden, wspólny organizm, chwytającymi w lot każde najmniejsze subtelności rzucane w powietrze przez Mistrza. Nie brakło uwielbianych przeze mnie u Ala, tak charakterystycznych dla jego sposobu gry dźwięków "niedopowiedzianych", zawieszonych gdzieś wysoko w kształcie znaku zapytania, do którego każdy wrażliwy odbiorca może sam sobie dorysować cały świat na kształt własnego marzenia. Niezwykłość biła od gitarzysty na każdym kroku, a tłum rozkochanej do granic publiczności, lewitującej wraz z mistrzem wysoko ponad dachem Filharmonii, czerpała z niej nieustannie, czując jak znika cała codzienność i szarość wszelka, dając początek nowemu. Tak czuję się i dziś, zupełnie oderwana od świata rzeczywistego, zawieszona gdzieś w sferze najpiękniejszych marzeń, gdzie ciało wciąż jeszcze tkwi w wygodnym fotelu Auli UAM, a na scenie... Al Di Meola nie przestaje grać, nigdy.


Nie trzeba dodawać, jak gorąco publiczność żegnała Bohatera. Owacjom na stojąco nie było końca, również po ubłaganym bisie. Po koncercie Al Di Meola podpisywał płyty ciągle jeszcze tkwiącej w świecie marzeń publiczności. Ja osobiście udałam się do niego z prośbą o autograf na przepięknym wydawnictwie z 1994 roku - "Orange and Blue". Poza autografem, do "kuferka skarbów" przybyło mi również zdjęcie z Mistrzem.

Jak trudno było opuścić budynek Filharmonii, wie każdy, kto wczoraj dostąpił "światłości" bijącej od Ala... Po rozdaniu wszystkim autografów, po wielu zdjęciach i wyrazach podziwu, kiedy Meola odwrócił się, by powrócić do swej garderoby, tłum najwierniejszych fanów długo go jeszcze żegnał głośnymi oklaskami... Nic, pozostaje teraz czekać na ... następną taką przygodę najwyższych lotów. Poznań czeka, z szeroko otwartymi ramionami,

Marta Ratajczak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz